poniedziałek, 18 stycznia 2016

Rozdział VII

Byłem cholernie roztrzęsiony. Ale nie było czasu na takie wybryki. Odpaliłem silnik i czekałem aż ruszą. W końcu znalazłem się tuż za nimi. W odległości jakichś dwudziestu metrów. Śledziłem ich od samego domu, przez miasto. Łącznie około 15 minut jazdy samochodem. W końcu dojechałem do celu. Od początku wiedziałem gdzie zapewne pojadą. Dom, w którym Rose mieszka. Jak widać bardziej pasuje jej życie z matką i ojczymem niż z własnym ojcem. Ciekawe jak to się stało, że nie mieszkają razem. Wjechałem na podjazd dwa domy dalej i obserwowałem sytuację. Siedzieli w samochodzie i o czymś dyskutowali.

*Margaret’s P.O.V.*

- Tak jak mówiłem. Rose jest skrytą dziewczyną. Nie ma za dużo znajomych. Przynajmniej nie często ją ktoś odwiedza. Naprawdę chciałbym, żebyś jej nie zawiodła. Może jestem jaki jestem, ale chcę dla niej jak najlepiej. Chcę wynagrodzić jej wszystkie te lata, w których nie interesowałem się czymkolwiek z nią związanym - opowiadał ojciec Rose.
- Ale wie pan, że ciężko będzie nadrobić te wszystkie lata - kontynuowałam swój wykład na temat dobrego wychowywania, który przydałby się każdemu rodzicowi nastoletniej dziewczyny.
- Rozumiem. Dziękuję za rozmowę - uśmiechnął się po raz pierwszy pan Chris.
- Nie ma za co. Mógłby pan pomóc mi wyciągnąć rower z bagażnika? - zapytałam.
- Oczywiście - wyszedł i rozładował bagażnik.
- Dziękuję. Proszę pozdrowić Rose. I przede wszystkim poświęcać jej więcej czasu. O wiele więcej, bo to najważniejsze. Na pewno ważniejsze niż drogie upominki - uśmiechnęłam się - Do widzenia.
- Do widzenia - wsiadł w samochód i pojechał.
Weszłam do domu, przywitałam się z rodzinką i pobiegłam na górę.
W końcu mogłam w spokoju „wylewać“ swoje żale. To uczucie było nie do zniesienia. Kolejny frajer. Pierdolcie sie wszyscy.
Zasnęłam. Nawet nie wiem kiedy. Obudził mnie dzwonek telefonu. Ashton?!
Szczerze? Miałam ochotę odrzucić połączenie, ale nie minęło wiele sekund i już rozmawialiśmy, przecież tak naprawdę nigdy bym tego nie zrobiła.
- Co? - zapytałam poirytowana.
- To ja Ash.
- No przecież widzę, nie rób ze mnie idiotki już po raz drugi.
- Chcę cię przeprosić. Nie miałem czasu poinformować, że nie będzie mnie tam, że nie wystąpimy. To była siła wyższa. Przepraszam...
- Jak sie chce, to czas sie zawsze znajdzie. Daj już spokój...
- Prosze...
- O co? O co do cholery prosisz?! Co ja mam ci powiedzieć?!
- Wybacz mi. Po prostu. Nie wiem już co mam zrobić. Wiem, że byłem totalnym debilem. Nie odezwałem się, jak tchóż, czy coś. No nie wiem, nie wiem co mam ci jeszcze powiedzieć. Przecież nie było tak, że nie odpisywałem bo byłem z inną czy coś. Cały czas byłem blisko, nawet nie wiesz jak.
- Telepatycznie? Aha. Coś tak nie odczułam.
- Dobra. Ja pierdole... Daj już spokój, nie denerwuj mnie, zależy mi. Możesz mi nawet strzelić w pysk jak mnie spotkasz. Cokolwiek. Tylko błagam, wybacz mi... - w jego głosie dało się słyszeć wyraźną desperację.
- OK. To kiedy bede miała okazję porządnie dać ci w pysk?
- Za 20 minut u ciebie...
- Za 15 minut. I ani minuty mniej.
- Jak sobie życzysz, do zobaczenia.
Rozłączyłam się. Byłam dla niego zbyt oschła. Mam nadzieję, że nie zraził się. Boże... Mam ochotę podskoczyć ze szczęścia tak wysoko, że rozwalę głową sufit i dach. Zawsze wiedziałam, że przecież jest porządny. Zbiegłam na dół, poprawiłam makijaż, napiłam się i wyszłam przed dom. Zadzwonię do Rose, mam jeszcze 5 minut.
Za drugim razem odebrała.
- Tak?
- No hej Rosie, nie zgadniesz co się stało! - niemal wykrzyczałam do słuchawki.
- Cześć cześć, co jest?
- No zgadnij kto się odezwał!
- Hmm, chyba nie zgadnę. Ashton?
- Tak. Tak tak tak! Tak! - mam nadzieję, że nikt w okolicy tego nie słyszał...
- Spokojnie. Dobra. I co miał ci do powiedzenia?
- Że jest idiotą...
- A no to, to my już wiemy.
- ... i że przeprasza, i że za chwilę tutaj będzie.
- No i pięknie. Byle tylko znów czegoś nie odpierdolił. Wtedy już nie ręczę za siebie. Ma koleś wtedy prze-je-ba-ne.
- Rosie daj spokój, nie sądze by taki był.
- Ty nie myślisz racjonalnie - zaśmiała się.
- Dobra, kończe, bo podjeżdża. Paa, do zobaczenia w szkole.
- Paa, baw sie dobrze.
Wsiadłam do samochodu.
- Cześć - rzuciłam nie patrząc na niego.
- Cześć, miło cię widzieć.
- Wzajemnie - spojrzałam na niego i mimowolnie się uśmiechnęłam.
- Dziś jestem do twoich usług. Gdzie jedziemy?
- Na rynek Ashi - z trudem powstrzymywałam śmiech.
- Ashi? Hmmm, no dobra - zaśmiał się.

Całą drogę rozmawialiśmy. Jak zwykle. Zresztą tematów nam nie brakowało. Nawet wspólnych.
- Co się stało, że koncert nie wypalił...?
- Dużo by opowiadać. Problemy rodzinne. Nie pozałatwiane sprawy. Przeszłość dopadła. No co tu dużo mówić. Nie jest kolorowo, ale nie będę zanudzał.
- Nie zanudzasz. Możesz mi powiedzieć. Na pewno będzie ci lżej, a ja gwarantuję, że to zostanie między nami.
- To kochane. Opowiem innym razem, dziś nie po to się spotkaliśmy.

Dojachaliśmy na miejsce. Zaparkował jakieś 150 m od rynku.
- No to w drogę - rzekł entuzjastycznie.
- W drogę...
Po pierwszych kilku krokach postanowiłam zacząć rozmowę.
- Ash...
- Tak Maggie?
- Obiecaj mi, że już nigdy mnie nie wystawisz.
- Czemu miałbym to zrobić. Obiecuję, że za każdym razem, co by się nie działo, conajmniej wyślę ci smsa.
Uśmiechnęłam się. Spojrzał na mnie i chwycił za rękę. Nie uśmiechnął się. W jego oczach był ból. Co się stało? Dlaczego jest taki smutny...
- Wierzę ci.
Uśmiechnął się. Spacerowaliśmy tak wokół rynku.
- Może usiądziemy? - zaproponował.
- Dobrze - z daleka wypatrzałam wolną łąwkę - tam będzie odpowiednio.
- Jak sobie życzysz. Dziś rządzisz ty, ale pamiętaj, nie zawsze tak będzie - spojrzał na mnie z miną szalonego pedofila i chwycił za tyłek.
- Głupek... - zaśmiałam się.
Usiedliśmy na ławce. Przytulił mnie.
- A dzisiaj co jest, jakiś dzień dobroci dla zwierząt, że taki miły jesteś? Wiesz, nie żeby mi to przeszkadzało...
- Dobrze, już nie będę. Odwrócił się plecami do mnie z miną skrzywdzonego szczeniaczka.
- Oj masz tak robić, cześciej, zawsze... No odwróć się. Ashi... - przytuliłam go od tyłu.
- Puść mnie - powiedział całkiem poważnie.
- OK? - usiadłam tak jak wcześniej.
- Wiesz co?
- Co?
- Słodko dziś wyglądasz.
- Ja?
- Niee, co ty. Nie żartuj. Ten słup tam za tobą. Cudowny, nie?
- A no tak. Piękny jest - spojrzałam - w moim guście.
- W moim też. Jest najcudowniejszym słupem, jaki kiedykolwiek spotkałem w życiu. Żaden słup tak na mnie nie działał. Cholerny słup... Chyba się zauroczyłem. Może nawet zakochałem? O nie! Co ja teraz zrobie...?! Codziennie będę tu musiał przyjeżdżać by go widywać, bo inaczej z tęsknoty umrę...
- Jakie słodkie wyznanie. Wiesz, gdybym była tym słupem, to powiedziałabym ci, że czuje to samo. I założe się, że ten słup myśli tak samo.
- Cholernie chciałbym dotknąć tego słupa. Skraść mu buziaka. Namiętnego. Cudownego.
- No to masz ułątwione zadanie. Jest tuz obok ciebie. Działaj.
Przysunął się do mnie i spojrzał w oczy.
- Mogę?
- Oczywiście, tylko szybko, żeby nikt nie zauważył.
Powoli i delikatnie zaczął się zbliżać do mnie. Gdy nasze usta dzieliły zaledwie 2 cm wstałam - to ja cię zakryje, żeby nikt nie widział.
- Ejj wiesz ty co... Menda jesteś.
- Wiem. To komplement rozumiem? 1:0 dla mnie - zaśmiałam się.
Przecież wiadomo, że cholernie tego chciałam. Ale co mi tam, czym dłużej poczekam, tym cudowniej będzie smakować to, na co długo czekałam.
- Chodźmy na lody - zaproponowałam.
- OK, to które miejsce wybieramy?
- No nie wiem, tam za rogiem są całkiem dobre.
- Nie no, myślałem, że wolisz jakieś bardziej ustronne miejsca. Jakąś ciemną uliczkę czy coś. Jednak jak widać jesteś bardzo odważna, albo lubisz  wmiejscach publicznych.
- Zbok...
- 1:1 , remis - zaśmiał się.
- Do ilu gramy?
- Nie gram z tobą.
- Pierdol się.
- Z tobą? Zawsze.
- A z łokcia w ten twój cudownie wyrzeźbiony brzuszek byś nie chciał?
- Skąd wiesz, że wyrzeźbiony? - zdziwił się.
- Wiem gdzie mieszkasz. Podglądałam cię dziś cały ranek.
- Czy ty mi grozisz?
- Nie, ostrzegam.
- Oj mała, mała...
- Nie taka mała, mała to jest... no. Nie dokończe.
- A tak na serio to zgadłaś, że wyrzeźbiony. Trochę ćwiczę.
- Wiem. Przytuliłam cię i tak jakoś poczułam, a po za tym gdy szliśmy pod wiatr, to na koszulce pojawił się delikatny zarys... No wiesz o co chodzi.
- Co, podoba ci się. Wiem to.
- Co ty, ja mam lepszy brzuszek - zaśmiałam się a on razem ze mną.

                                                                     ***

- Dwa razy po dwie gałki - poprosił sprzedawczynię Ash, a ja niemal zwijałam się ze śmiechu stojąc obok - jakie chcesz smaki?
- Czekoladowy i truskawkowy.
- Dobrze skarbie - odpowiedział, z naciskiem na to drugie - prosze bardzo.
- Dziękuję misu pysiu - spojrzałam na niego rozbawiona jego miną.
- Dla mnie te same smaki... - spojrzał na mnie drwiąco.
- Papuga... - rzuciłam  wjego stronę ze zbulwersowaną miną.
- Też cię kocham - zaśmiał się zjemy w aucie czy na ławce?
- W aucie.
- Marzysz, jeszcze mi tam nasyfisz.
- Spadaj...
Zaśmiał się i objął jedną ręką. Ruszyliśmy w stronę samochodu. Po drodze zdąrzyliśmy już zjeść.
Podszedł do drzwi pasażera, otwożył...
- Proszę bardzo słońce.
- Ależ dziękuje cukiereczku.
Znów się zaśmialiśmy.

Po drodze znów tematów nie było końca, ale że droga do domu z rynku była krótka, to nawet połowy nie udało się zrealizować.
- W końcu w domu - zaśmiałam się.
- Miłe to było bardzo... - rzekł sarkastycznie.
- Oj tam, żartowałam.
- To co, kiedy widzimy się znów?
- Mówiłeś, że musisz odwiedzać codziennie swój ukochany słup i tak sobie myśle, że mógłbyś mnie też tam zabierać za każdym razem. Może też znajdę jakiś swój ukochany słup przy innej łąwce.
- Dobrze, jestem za. Będziesz naszą przyzwoitką.
- Ok, moge być.
- No to nic, na mnie już czas. Było miło.
- Bardzo miło. Do zobaczenia.
- Do zobaczenia - podał mi dłoń z uśmiechem. Spojrzałam w jego oczy. Nie mogę już dłużej czekać... Zbliżyłam się. Uśmiechnęłam.
- Zamknij oczy, masz coś chyba na powiece... - zamknął oczy.
- Co tam jest?
Uśmiechnęłam się szerzej, zamknęłam oczy i...

sobota, 14 listopada 2015

Rozdział VI

- Nadal nie wiem o co ci chodzi - rzekła Rose wciąż wpatrując się w mój rower.
- Nie widzisz? Serio?! Mam przebite koło, do domu daleko i do tego jestem wkurzona. Co za pechowy dzień. Wszystko dzisiaj przeciwko mnie. Mam dość - wzięłam rower i zaczęłam prowadzić w stronę domu.
- Spokojnie. Pójdziesz do mnie, coś się wymyśli, rodzice po ciebie przyjadą czy coś. Jest weekend, więc nie musisz się spieszyć do domu. A może da się to jakoś szybko naprawić.
- Naprawić nie da rady - westchnęłam. - To chodźmy do ciebie, może ochłonę i tam pomyślimy... - zmieniłyśmy kierunek na dom Rose, który był oddalony od rynku jakieś 20 minut pieszo. W porównaniu do mojego, gdzie musiałabym iść ponad godzinę, to całkiem niedużo, jednak nie to mnie przerażało. W głowie wciąż krążyła myśl „Dlaczego nie przyszedł? Dlaczego koncert się nie odbył? Wystawił mnie? W sumie wszystkich. Nawet nie odpisał... Nie wiedziałam co było tego przyczyną, ale jak zwykle myślałam o najgorszym. Może mu się zwyczajnie znudziłam. Albo coś mu się stało?
Przez większą część drogi milczałyśmy. Rose dobrze wiedziała w jakim jestem stanie. Kolejna akcja, która kosztowała mnie dużo nerwów.
- Nadal ci zimno? Cała się trzęsiesz - zapytała Rose.
- Nie nie. To chyba z nerów czy coś.
- Nie dziwę ci się - chwyciła mnie za ramię - Może jeszcze wszystko się wyjaśni. Ale nie możesz się przejmować takim debilem. Nie ten to inny. Daj spokój.
- Ale ja nie chcę innego - strąciłam jej dłoń i przyspieszyłam.

Ulica, na której mieszkała Rose, nocą wyglądała bajecznie. Na wejściu witały nas porozstawiane w dokładnie takich samych odległościach latarnie, ale to nie były te zwykłe lampy, które miałam na mojej ulicy. Te wyglądały magicznie. Były eleganckie i nowoczesne, a jednocześnie cechowały się prostotą. Niemal każde podwórze rozświetlały podświetlane fontanny, małe lampki ogrodowe i inne światełka bądź latarnie. Można było poczuć się tu jak w niebie. Wszędzie „światłość“. Większość domów było w jasnych barwach, wśród których przeważała biel. Co drugi dom był biały, reszta to najjaśniejsze odcienie innych kolorów. Zaintrygował mnie tylko jeden dom. Był czarno-niebieski. Mimo to był bardzo piękny i chyba najbardziej oświetlony na całym osiedlu.
Postawiłyśmy rowery przed domem Rose i weszłyśmy do środka. Jej ojciec leżał na kanapie i oglądał tv, a gosposia przywitała nas z pytaniem „Czy jesteście głodne?“ Rose kazała przynieść coś ciepłego i smacznego do pokoju gościnnego na górze.
Usiadłam na fotelu obrotowym w pokoju Rose i kręcąc się dookoła nadal myślałam o Ashtonie, który wypełniał jakieś 85 % moich dziennych myśli, co bardzo dało się odczuć w szkole na lekcjach, gdy zamiast słuchać nauczycieli, wciąż w głowie miałam tylko jego.
- Kolacja - wypowiedziała z uśmiechem gosposia i położyła przed nami dwa duże talerze. Spojrzałam na swój. Nie miałam ochoty na nic. Odsunęłam go od siebie i napiłam się soku.
- Co ci jest...? - zapytała Rose, choć dobrze znała odpowiedź.
- A co może być. Wystawił mnie. Po prostu olał - oparłam sie o fotel i zamknęłam oczy.
- Nie zadręczaj się tym - wzięła pilot i włączyła telewizor i DVD. Zmieniła płytę i włączyła utwór z pozycji dziewiątej - The Beatles - „Hey Jude“.
- Chyba właśnie tego potrzebowałam...
- Widzisz. Ja wiem co włączyć - zaśmiała się a ja razem z nią.
- No z tym trafiłaś idealnie.
- Mam pomysł. Może mój tata odwiózł by cię do domu? Rower zostanie tutaj, a jutro po szkole pójdziesz ze mną tutaj, wtedy będzie już naprawiony i wrócisz do domu. Już ja o to zadbam.
- Co Ty. Za dużo zachodu, nie zawracaj głowy ojcu.
- To ja sie idę zapytać - zbiegła po schodach zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć.
Znów zostałam sama, ale nie na długo. Po zaledwie minucie Rose wbiegła na górę.
- Zawiezie cię jutro z samego rana. Dzwoniłam już do twojej mamy i się zgodziła. Dzisiaj szalejemy, takie małe party. Mam niespodziankę - uśmiechnęła się.
- Co ty znowu wymyśliłaś? - zaśmiałam się.
- Time to karaoke! Biegnę po mikrofony - pobiegła do pokoju.
- No dobra. Widzę, że nudno nie będzie... - napiłam sie soku.


*Ashton’s P.O.V.*

Muszę ją chronić, więc zrobię to, o co ten podły skurwiel mnie poprosił - pierwsza myśl po przebudzeniu. Dopiero teraz dotarło do mnie co mam zrobić. Ochronić swoją miłość i jednocześnie zniszczyć życie jej rówieśniczce - córce Chrisa. A co jeśli ją też ktoś kocha, a ona kocha jego? Może zepsuję ich więź by nie zniszczyć własnej? Co on w ogóle chce z nią zrobić? Pozbędę się jej. Ale nie tak jak dotychczas. Zresztą coś wymyślę, bo nie chcę nikogo już krzywdzić.
Z zadumania wyrwał mnie dźwięk telefonu. „Mikey“. Zapomniałem o chłopakach. Muszę się z nimi spotkac i wyjaśnić.
- Halo - rzekłem spokojnym tonem.
- Co ty odpierdalasz? Gdzie się podziewasz? Nie rób sobie jaj, co to miało w ogóle wczoraj być?! - klął do słuchawki wściekły Michael.
- Musimy się spotkać. Koniecznie. To nie jest sprawa na telefon... - dodałem.
- Obyś miał jakieś sensowne wytłumaczenie, bo inaczej nie ręczę za siebie i za nich też. Za 20 minut chcemy cie widzieć u mnie - po tych słowach rozłączył się.
Ogarnąłem się, sięgnąłem po kluczyki i wyszedłem z domu. Na podwórzu czekała mnie niemiła niespodzianka. Louis stał na wjeździe pociągając cygaro.
- No witam. Jak sie domyślam właśnie wyjeżdżasz, ale nie zajmę ci dużo czasu.
- Czego chcesz? Szybko, bo nie mam czasu.
- Jeśli chodzi o tą dziewczynę, to chcę, byś już dzisiaj ją namierzył i nie spuszczał z oczu przez kilka dni. Poobserwuj co robi, z kim się spotyka itd. Zakumpluj się nawet, wiem że potrafisz. Prawdopodony adres jej pobytu dostaniesz jeszcze raz smsem. To z pewnością villa Chrisa.
- Dobra, pojade wyjaśnić chłopakom a później pod wskazany adres. - wsiadłem do auta i pojechałem.
Po dziesięciu minutach byłem już na miejscu. Michael stał już pod drzwiami z założonymi rękami i niezadowoloną miną.
- Ty chory jesteś baranie?! - krzyknął, gdy ledwo co wysiadłem z samochodu.
- Spokojnie, wejdźmy do środka to wam wyjaśnie - wszedłem do domu. Na kanapie przed telewizorem siedzieli Calum i Luke. Odwrócili się niemal jednocześnie w moją stronę.
- Co teraz powiesz fanom? Przez ten wczorajszy wybryk nie mamy najlepszej opinii. Sprzedaż biletów na koncert w Atlancie drastycznie spadła, a wiesz, że to dla nas duża szansa. Nie jesteśmy długo w showbiznesie i raczej powinniśmy sprawiać wrażenie porządnych i odpowiedzialnych ludzi, a nie gówniarzy, którzy odwołują koncerty kiedy chcą - rzekł Luke.
- Sprawa jest dosyć poważna - zacząłem. - Nie mam za dużo czasu na wyjaśnienia. Ogólnie powiem krótko i szybko. Louis zlecił mi ostatnie zadanie. Mam je wykonać i da nam już spokój na zawsze.
- Myślałem że już to zrobił - oburzył się Cal.
- Mam uprowadzić córkę Chrisa. I najgorsze jest to, że nie moge mu się postawić. On trzyma mnie w garści. Zna mój czuły punkt. Zagroził, że jeśli nie będę wykonywał jego poleceń, to moja „przyjaciółka“ tego nie przeżyje...
- Przyjaciółka? Kto... - zdziwili się chłopcy.
- Luke. Wiesz o kogo chodzi. To ta Margaret... Skurwiel widział mnie z nią i grozi, że jego ludzie się nią zajmą. Że też nie mogłem jej poznać później - ścisnąłem kluczyki w pięści.
- I co teraz zrobisz? - zapytał Luke.
- Nie mam innego wyjścia, musze tam jechać, obczaić sytuację no i najpierw ją namierzyć, ale jeszcze nie wiem co z nią zrobie, gdy już uda mi się ją porwać. Nie chce jej robić krzywdy, a on każe mi ją zabić albo wywieźć z kraju i sprzedać.
- Troche słabo. Lepiej ją wywieźć czy coś, ale nie sprzedawać - wtrącił się Michael. - Niech sobie żyje gdzieś w Ameryce czy jeszcze innym końcu świata.
- Dobra, właśnie dostałem smsa z adresem, jade tam.
- Pojechać z tobą? - zaproponował Luke.
- Ja też mogę - dodał Cal.
- No i ja, bo jak wszyscy, to wszyscy - uśmiechnął się Mikey.
- Nie. Muszę sam, ale dzięki za troskę - uśmiechnąłem się i wyszedłem.

Po drodze znowu myślałem tylko o niej. Co jeśli mi się nie uda? Co jeśli nawet mi się uda, to ona i tak wpadnie w ich ręce? Przecież Louis to nieprzewidywalny człowiek. Jedno mówi, drugie robi, trzecie myśli...
Wpisałem adres w nawigację. Nie kojarzę tych okolic, ale widać, że tu tylko „biedni“ mieszkają. Wszystko błyszczy jak w Las Vegas. Nie lubie takiej przesadnej wyniosłości jaka tu panuje. Ludzie w strojach kamerdynerów i gosposi biegają za psami i zbierają ich kupy z trawników. Bogate, rozpieszczone i niekochane dzieci uciekają przed nianiami. Jeden nawet wybiegł mi przed maskę i zaczął drzeć mordę. Mogłem dodać gazu, a ja głupi zahamowałem.
W końcu znalazłem się pod tym domem. To był cel mojej podróży. Duży wystawny dom z filarami, fontanną. Nieźle. Na bogato. Ustawię się w dość strategicznym miejscu i rozpocznę obserwację.


*Margarets’s P.O.V.*

- Fajnie było, dzięki za wszystko.
- Rower już w bagażniku, naprawiony oczywiście, ale po co masz jechać sama, skoro tata obiecał, że cię odwiezie - Rose uśmiechnęła się i pożegnała ze mną - To do jutra, widzimy się w szkole.
- Paa - przytuliłam ją i wyszłam z domu.
Samochód już czekał. Tata Rose już siedział w samochodzie. Sprawdziłam jeszcze czy rower jest w bagażniku, tak na wszelki wypadek.
Rozejżałam się dookoła i wsiadłam.


*Ashton’s P.O.V.*

Godzina 9.47 - ktoś wychodzi z domu.
Jakiś facet. No tak. To nasz Chris. Zaraz za nim jakaś dziewczyna, w kapturze. To na bank ta jego córusia. Dobra, podchodzi do bagażnika. Otwiera... Ciekawe co tam... Rower?! No dobra, nie wnikam. Ścigąnij ten pierdolony kaptur. Ooo o o o tak! No ściągaj. Czytasz  w moich myślach mała... Jakie ładne, długie blond włosy. Jakbym skądś je znał... Nie ważne. No odwróć się no... Nooo... No dalej... Że kurwa co?! Margaret?! O nie nie nie... To nie może być prawda... To jakaś komedia, ukryta kamera?! Louis mi zrobił taki pożegnalny żart?
Wbiło mnie w fotel. Dosłownie. Nie umiałem złapać tchu. Nie wierzę... Dlaczego akurat ona musi być jego córką.
Przecież byle jaka dziewczyna nie wychodzi sobie tak o jak gdyby nigdy nic z domu obcego kolesia jak ze swojego i wsiada do jego samochodu. Nie trudno się domyśleć, że to jest jej ojciec. Tylko kim jest ten facet, z którym mieszka? Może drugi mąż mamy czy coś. Poprostu jej ojczym.
Boże, w co ja się wpakowałem. Jak mam uprowadzić dziewczynę, którą jeśli nie uprowadzę, to i tak zajmią się nią ludzie Louisa?! To wszystko jest bez sensu. Ten stary debil to ale wymyślił.
Poczułem jak łzy spływają mi po policzkach. Dawno nie czułem się tak bezradny. Cholernie bezradny.

środa, 9 września 2015

Rozdział V

*Margaret's P.O.V*

Z wieczornej drzemki wyrwał mnie dźwięk sygnalizujący nową wiadomość. To był Ash.
"Możesz teraz wyjść? Podaj adres, to po ciebie przyjadę."
Co za pytanie. Dla niego wyszłabym nawet gdyby w okolicy szalała trąba powietrzna.
"Pewnie, że tak. *adres* "
"Będę za jakieś 15 minut."
Przebrałam się w coś bardziej wyjściowego niż dresy i luźna bokserka, ubrałam buty i wyszłam przed dom. Usiadłam na schodach i wpatrywałam się w nadjeżdżające samochody, których światła ciężko było dostrzec w obfitych kroplach deszczu dynamicznie spadających z nieba. Po niedługiej chwili pod dom podjechał czarny mustang. Ashton.
"Jestem."
Podbiegłam do auta i otworzyłam drzwi.
- Cześć - uśmiechnęłam się i wsiadłam.
- No witam - podał mi dłoń i odwzajemnił uśmiech.
- Dokąd mnie zabierasz? - zapytałam.
- Nie mam pojęcia. Gdziekolwiek - parsknął śmiechem i ruszył spokojnym tempem przed siebie. 50 km/h na liczniku i przyjemne brzmienia z odtwarzacza sprawiały, że jeszcze bardziej polubiłam wieczorną jazdę samochodem. Deszcz nie ustawał. Kilka wspólnych tematów i rozmowa całkiem dobrze się kleiła. Potrafił mnie rozśmieszyć jak mało kto.
- Jak tam w szkole?
- Oprócz problemów z moją "ukochaną" panią od historii to całkiem znośnie - stwierdziłam sarkastycznie.
- Też uczyłem się w tej szkole, znam ją trochę i dobrego zdania o niej to chyba nie ma nikt.
- Ja dam sobie z nią radę.
- Ojej. Jaka niegrzeczna - zaśmiał się i spojrzał na mnie.
- Od urodzenia - uśmiechnęłam się.

Błądziliśmy po mieście bez celu już dłuższy czas, a jednak wciąż mieliśmy o czym rozmawiać. To był na prawdę miło spędzony czas. Przemierzając kolejne ulice wciąż w głowie miałam tylko jedno marzenie: by ten wieczór się nie skończył.
Gdy zrobiło się już dość późno odwiózł mnie pod dom.
- Już rozumiem o co ci chodziło z tym "zobaczymy się za trzy dni.". Miałeś w planach to spotkanie, to nie było spontaniczne, prawda? - zapytałam.
- Przejrzałaś mnie, przyznaję się bez bicia. Nie wiem czy wytrzymałbym tyle dni bez... - nie dokończył. Uśmiechnął się. - No nic, ja już muszę uciekać, jutro ciężki dzień. Liczę na to, że pojawisz się na koncercie.
- Oczywiście, że będę - uśmiechnęłam się - To ja już idę, do zobaczenia jutro - podał mi dłoń i spojrzał w moje oczy tym swoim przeszywającym wzrokiem, a ja w myślach wprost błagałam, by nie odwracał wzroku, jednak na nic to się zdało.
- Do jutra - rzucił z uśmiechem. Zamknęłam drzwi. Pomachał dłonią i ruszył, a ja stałam jak wryta wpatrując się jak odjeżdża.

To niebezpieczne - pomyślałam leżąc w łóżku. Czy to jest miłość? To chyba niemożliwe, by kochać kogoś, kogo widziałam trzeci raz w życiu. To uczucie jest jakieś cholernie toksyczne. Zabija mnie od środka, sprawia, że nie jestem w stanie trzeźwo myśleć. Przeszywa cały umysł, ciało. Pozbawia rozumu, spędza sen z powiek. Nigdy tak nie miałam. Jedyną myślą wypełniającą mój mózg był on. "Nie wiem czy wytrzymałbym tyle dni bez..." Bez czego do cholery?! A mówią, że kobiety ciężko zrozumieć.
Nazajutrz wstałam ledwo przytomna koło godziny jedenastej. Co z tego, że udało mi się zasnąć dopiero nad ranem. Ubrałam się i zabrałam za sprzątanie domu. Przez cały czas ciężko było myśleć o czymś innym niż on, czego efektem była stłuczona szklanka podczas zmywania i bliskie spotkanie z podłogą gdy wbiegłam i poślizgnęłam się na mokrych schodach, które chwilę wcześniej umyłam. Na szczęście nie straciłam żadnego zęba, bo inaczej głupio było by się pokazać na dzisiejszym koncercie w takim stanie.


*Ashton's P.O.V*

- Może jednak trochę bliżej tą perkusję? Macie tam dużo miejsca, a ja za niedługo będę musiał siedzieć na ścianie - zaproponowałem.
- Ok - zgodziła się reszta zespołu.
- To ja ją już ustawiam - ruszyłem w stronę kartonów z poszczególnymi bębnami, talerzami i innymi częściami i wniosłem na scenę. Wziąłem się za kompletowanie zestawu perkusyjnego. Przygotowania trwały już od rana, ale wszystko musiało być perfekcyjne. Czekała nas tylko jeszcze próba. Byliśmy zespołem otwierającym całe to wydarzenie, więc wypadało dobrze się przygotować, zresztą jak zawsze. Wszyscy byliśmy w dobrych humorach i gotowi na wielkie show, więc nie było opcji żeby coś poszło nie tak.
- Jest piętnasta. Koncert za 3 godziny, a próba jak wszystko podłączycie. Najpierw support, później wy. Gdy już będziecie gotowi przyjdźcie do dźwiękowca po odsłuchy - zarządził menager i zniknął gdzieś za kulisami.
Po dwóch godzinach byliśmy już gotowi. Próba przebiegła pomyślnie, oby tylko na koncercie tak było. Usiadłem na perkusji i dopracowałem jeszcze parę bitów, gdy nagle zadzwonił mój telefon. Spojrzałem w ekran. Jakiś numer. Nie miałem go w kontaktach, ale wydawał się być znajomy. Odebrałem.
- Słucham? - odezwałem się.
- Witam cię mój drogi przyjacielu. Co słychać w wielkim świecie? - odpowiedział mi znajomy głos. Wystarczyła sekunda by mój mózg przeanalizował jego słowa i stwierdził, że to zdecydowanie Louis. Wszędzie poznam tego człowieka.
- Louis... Czego chcesz? Bo jak cię znam to nie wierzę, że dzwonisz spytać się co u mnie.
- Owszem nie mylisz się. Mam dla ciebie zadanie.
- Nie ma mowy. Cokolwiek to jest, to skończyłem z tym ponad rok temu. Daj mi spokój. Nie należę już do waszego zasranego gangu, rozumiesz to?
- Ale ja nie przyjmuję odmowy. Za pół godziny masz być w naszej siedzibie. Tak jak zawsze w starym porcie. Pośpiesz się. Nie będę czekał ani minuty dłużej.
- Nie doczekasz się. Nie zobaczysz mnie tam nigdy. Zresztą nie mam czasu.
- Jesteś pewien? To teraz słuchaj uważnie... - te słowa zawsze oznaczały kłopoty, z tym człowiekiem nie było żartów. - Jeśli dzisiaj nie przyjedziesz i nie przyjmiesz zlecenia, to chłopaki z mojego gangu z chęcią zajmą się tą twoją blond ślicznotką, z którą wczoraj jeździłeś po mieście. Chyba nie muszę ci wyjaśniać co oni z nią zrobią, bo to oczywiste. Zresztą znasz ich dobrze, ten skład prawie wcale się nie zmienił.
- Nie możesz mnie do niczego zmuszać. Nie zrobisz tego! A jej masz do tego nie mieszać. To są nasze sprawy. Jeśli stanie się jej  krzywda, to pożałujesz, że się urodziłeś. Nawet twoi kolesie z gangu ci nie pomogą skurwysynu!
- Spokojnie młody. Może i nie mogę, ale zmuszam. Mały szantażyk jeszcze nikomu nie zaszkodził. Wynagrodzenie jest duże, więc nie powinieneś się nawet odzywać, tylko cieszyć, że wreszcie coś ci się może udać. To największa akcja jaką kiedykolwiek planowałem, dlatego jesteś mi potrzebny. Zawsze  byłeś o trochę mądrzejszy od reszty. Twój zapał i inteligencja zdecydowanie mi się przydadzą. Jesteś podobny do mnie gdy byłem w twoim wieku, równie bystry. Jakbyś był moim synem. Aż mnie to śmieszy. Tak więc widzimy się za niedługo. I jeszcze jedno. Zapisz sobie ten numer.
- Jesteś bydlakiem. Nienawidzę cię - miałem ochotę rzucić telefonem, ale się powstrzymałem.
- Tak wiem. Najprawdopodobniej od urodzenia, więc nic na to nie poradzę - rozłączył się.
- Niech cię szlak trafi Frost - krzyknąłem.
Co ja powiem chłopakom. Przecież za godzinę koncert. No ale muszę tam iść. Bo co jeśli on jej coś zrobi... Nie przeżyłbym tego. Bez słowa sięgnąłem po kluczyki i pobiegłem. Otwarłem mustanga i pojechałem na pełnym gazie do starego portu, gdzie czekała ta gnida Louis. Po drodze wstąpiłem jeszcze do domu po pistolet i naboje. Nie pozbyłem się go, bo stwierdziłem, że bezpieczniej będzie, gdy mimo wszystko będę miał go w domu. W końcu nigdy nie wiadomo kiedy się przyda. Dzisiaj okazał się być przydatny.
W 20 minut byłem już na terenie uznawanym za siedzibę gangu Black Shawl - w starym porcie. Stare łajby kołysały się na wodzie pod wpływem mocniejszych podmuchów wiatru. Wysiadłem z auta i od razu poczułem ten charakterystyczny zapach zgniłych ryb, który tak dobrze pamiętam. Stara latarnia rozświetlała molo i plac załadunkowy tuż obok niego. Po prawej stronie w ciemności stały czarne samochody członków gangu. Tam też zaparkowałem. Wysiadłem i ruszyłem w stronę statku, gdzie najprawdopodobniej nadal znajdowało się główne "biuro" Louisa. Stanąłem przed drzwiami i z impetem wpadłem do środka. Siedział ze swoimi kolesiami i kilkoma dziwkami. Grali w pokera i popijali brandy. Jego ulubiony trunek.
- Czego chcesz ode mnie?! Tylko szybko, bo nie mam czasu.
- Spokojnie młody. Usiądź. Pogadamy - wskazał dłonią krzesło stojące po drugiej stronie stołu, naprzeciw niego. Usiadłem. - Jak już ci mówiłem chcę urządzić jedną akcję. Mam już swoje lata, jestem po pięćdziesiątce, samotny, kasy mam jak lodu na Antarktydzie i pomyślałem, że czas wybrać się na emeryturę. Mam zamiar rozwiązać działalność swojego gangu. Po prostu Black Shawl już nie będzie. Przejdzie do historii.
- I co ja mam do tego? - spytałem poirytowany.
- To, że pomożesz mi w tej najważniejszej akcji.
- Przejdź do rzeczy, bo nadal nie powiedziałeś o co chodzi...
- Otóż jak dobrze wiesz od zawsze jesteśmy w konflikcie z gangiem Red Monsters. Zresztą to nasi najwięksi wrogowie, nie odpuszczają nam tak samo jak my im. Ostatnią "bitwę" wygrali oni. A ja pragnę zemsty. Christopher pożałuje wszystkiego co dotychczas zrobił na niekorzyść naszego gangu.
- Co zamierzasz zrobić?
- Długo myślałem nad tym, czym mogę go zranić najbardziej, uderzyć w czuły punkt. Tak, że jego życie straci sens. I po długich namysłach w końcu doszedłem do wniosku, że zabiorę mu coś, co kocha. Słyszałem, że on ma córkę. Podobno z nim mieszka, czy tam co najmniej go odwiedza. Ma 17 lat i w tym roku rozpoczęła naukę w szkole w Richmond. Nie wiem nic więcej, nie wiem nawet jak wygląda. Twoim zadaniem jest ją jakoś wytropić. Obecnie wiemy gdzie znajduje się jego willa. Najpierw będziesz mógł poszukać tam, a gdy to nie przyniesie efektów, to będziesz musiał poradzić sobie inaczej.
- Chyba nie zdajesz sobie sprawy z tego, ile siedemnastolatek w tym roku tam dołączyło. Przecież to duża szkoła.
- Nie marudź. Po prostu to zrobisz, bo inaczej twoja blond kicia będzie do śmierci pamięta kto ją tak urządził i dlaczego. A chyba kojarzysz swoich brutalnych przyjaciół.
- To nie są i nie byli moi przyjaciele - splunąłem mu w twarz.
- Przegiąłeś... Normalnie dostałbyś kulką w łeb, ale jesteś mi potrzebny, więc nie mogę tego zrobić - wytarł twarz - A będąc w temacie przyjaciół, to twoi aktualni mi się też przydadzą. Pomogą ci. W końcu kiedyś też należeli do naszej elity - zaśmiał się demonicznie.
- Nie zgodziłem się jeszcz...
- Blondi. Pamiętaj - przerwał mi. - Lubisz ją? Kochasz? To porwiesz tą gówniarę od Chrisa, a gdy już to zrobisz dostaniesz resztę wskazówek.
- Jesteś gnidą. Potworem.
- Już to mówiłeś. Napijesz się ze mną brandy?
- Nie mogę. Prowadzę.
- Nie obchodzi mnie to. Masz pić. Bo inaczej dni twojej dziewczyny są policzone.
- Jesteś psycholem Louis, a niech cię... - wypiłem pół szklanki na raz. - Zadowolony?
- Tak. Ale chyba nie zamierzasz jechać teraz autem. Tyle policji kręci się o tej porze... A na swój mega zajebisty koncert i tak już nie zdążysz.
- Jadę. Nic mi po tym nie będzie. Nie mam zamiaru tu zostać - rzuciłem i wyszedłem.
Spojrzałem na telefon. Kilka nieodebranych połączeń od każdego z chłopaków. I sms. Od Margaret:
"Wystawiłeś mnie. Mogłeś chociaż napisać, że odwołaliście. Miło wiesz. Cholernie miło z twojej strony. Cześć."
Jeszcze tego brakowało... Ale co ja mam jej powiedzieć?! Chłopaki wiedzą, to uwierzą. A jej?! Jak to wytłumaczyć... Przepraszam, ale szef z gangu, do którego kiedyś należałem zadzwonił i musiałem tam jechać, bo ostatnia akcja, bo szantaż, bo inaczej może ci się coś stać?! Przecież ona mi w to nigdy nie uwierzy... Jadę do domu. Muszę się z tym przespać.


*Margaret's P.O.V*

- Wszyscy faceci są tacy sami - załamana siedziałam na krawężniku. - Czy ja nigdy nie spotkam w życiu jakiegoś normalnego?
- Odpisał coś chociaż? - zapytała Rose i usiadła obok.
- Coś ty. Mi? Po co. Po co miałby marnować swój jakże cenny czas na mnie?! Ja jestem, a raczej byłam chwilową zabawą na brak towarzystwa. Pewnie znalazł inną czy coś.
- Daj sobie z nim spokój, nikt nie ma prawa cię ranić.
- A jednak ranią. Jeszcze nigdy nie było tak, że się nie zawiodłam.
- Ta dziewczyna cię ostrzegała. Może miała rację.
- W dupie mam to, co powiedziała jakaś obca laska. Może była zazdrosna? A może po prostu to była prawda, ale się zmienił? Jakoś nie mam w zwyczaju wierzyć w to, w co wierzyć nie chcę, tylko niestety później kończę tak jak teraz. Na krawężniku z rozmazanym tuszem. Pierdol się Ashton... - schowałam twarz w dłoniach. - Zostaw mnie samą na chwilę...
- OK, jakby co to wrócę za 10 minut. Gdybyś mnie potrzebowała szybciej to dzwoń - powiedziała i weszła w ciemną uliczkę prowadzącą na rynek.
Znów zostałam z tym wszystkim sama. Zresztą sama tego chciałam. Szczerze mówiąc, to wcale się nie dziwiłam, że siedziałam tutaj w tym momencie. Nic nowego, że ktoś zawiódł. Mogło być pięknie, on nawet nie wie...
- Jestem. Chodźmy do mnie. Zmarzniesz mi tutaj jak będziesz tak siedzieć i płakać. Daj spokój. - wyciągnęła dłoń w moją stronę. Chwyciłam ją i wstałam.
- Dobrze, że ostatecznie przyszłaś tu ze mną, bo inaczej nie wiem co by było.
- To nie zmienia faktu, że jak go kiedyś spotkam, to skopię mu dupę za to co dziś odstawił.
- Chodźmy już. Zimno mi... - ruszyłam w stronę rowerów.
- Jeszcze tylko wskoczymy do monopolowego, bo przyda ci się coś na rozluźnienie dzisiaj.
- Ok, wszystko mi jedno - zawróciłam i poszłyśmy.
Pod sklepem jak zwykle stało dużo ludzi, ale to był jedyny sklep w mieście, w którym sprzedają alkohol nawet nieletnim. Z racji mojego nastroju nic nie było lepsze niż tylko zimne piwo prosto z lodówki, zwłaszcza w tak upalny dzień i mimo to, że było mi wciąż zimno. Ale to nie był zwykły chłód. To był chłód płynący z wnętrza.
- Mam towar, więc możemy spadać do domu - rzekła Rose zadowolona.
Po drodze do rowerów zdążyła mnie już rozśmieszyć kilka razy, ale po tym, co zobaczyłam gdy doszłyśmy na miejsce wcale nie było mi do śmiechu.
- Czy to są jakieś żarty? Cholera jasna. Mam dość. Niech dzisiejszy dzień będzie tylko złym snem, z którego chcę się jak najszybciej obudzić.
- Co się stało?! - zapytała zdziwiona Rose.
- Spójrz sobie tam... - wskazałam dłonią...

wtorek, 18 sierpnia 2015

Rozdział IV

*Ashton's P.O.V*

- Co to były za dziewczyny? - zapytał Luke.
- Margaret i Rose. Pierwsza to ta, którą prawie potrąciłem dzisiaj. Z naszymi znajomościami zdążyłem się zorientować trochę skąd pochodzi i parę innych istotnych rzeczy.
- Ty to masz łeb, zresztą zawsze miałeś do takich rzeczy.
- Jednak trochę doświadczenia mam - klepnąłem kolegę w ramię i odpaliłem mustanga. - To jedziemy, bo pewnie już czekają. Michael się wkurzy jak się spóźnimy. Calum pewnie nawet nie zauważy, za dużo dziewczyn tam będzie żeby się nami przejmować.
- Racja - przyznał Luke.
Ruszyłem na pełnym gazie. Kocham warkot tego silnika, cudowna muzyka dla moich uszu. Mustang gnał przez miasto wymijając wszystko, co spotkał na swojej drodze. Po dziesięciu minutach podjechaliśmy pod dom naszego przyjaciela.

- Czy wy kiedykolwiek wpadniecie punktualnie na jakąkolwiek imprezę? - zapytał poirytowany Michael.
- Lepiej późno niż później. - zaśmiałem się i wszedłem do środka. Jak zwykle tłumy bawiły się w dużym salonie połączonym z jadalnią i kuchnią. Na pierwszy rzut oka wyhaczyłem już kilka zgonów.
- Coś czuję, że to będzie długi wieczór... - stwierdził Luke.
Z daleka dostrzegłem machającego nam Caluma. Podszedłem do niego.
- Cześć stary. Którą już dzisiaj wyrwałeś? - zaśmiałem się.
- Dzisiaj sobie odpuszczam. Czas dorosnąć, znaleźć porządną i nie skakać z kwiatka na kwiatek. Czasy szaleństw się skończyły, teraz mam moją Megan.
- Widzę postępy. - trudno było mi zachować powagę. Calum i poważny związek? Dziwne, ale może w końcu prawdziwe.
- A ty jak tam w tych sprawach? - spytał drwiąco.
- Ja to będę wiecznym singlem, żadna mnie nie chce - stwierdziłem sarkastycznie z udawanym smutkiem.
- A weź spadaj, jeszcze będziesz chciał, żebym ja ci coś poopowiadał.
- No jest taka jedna. Dzisiaj ją poznałem. Ale nie jest taka sama jak te dotychczas.
Czy ja to powiedziałem?! To była tylko moja głośna myśl...
- Co masz na myśli, że nie taka sama? - Cal zaśmiał się szyderczo.
- Udaje niedostępną, tajemniczą, czasami nawet lekko agresywna. Dogryza, a jak już chcesz iść to nie chce cię wypuścić ze swoich szponów...
- Uważaj, takie są najniebezpieczniejsze. Zakochasz się jeszcze i co wtedy.
- Może wtedy dorosnę uczuciowo tak jak ty - uśmiechnąłem się i poszedłem do kuchni po coś mocniejszego.

A co jeśli ona serio tak na mnie podziała - rozmyślałem powoli sącząc drinka.
Może lepiej uciec póki nie jest za późno, dać sobie z nią spokój. Ale nie wiem czy potrafiłbym. Co za dziewczyna... W jeden dzień tak zawrócić w głowie i to do tego mi. Mi? Wcześniej wątpiłem, że to w ogóle możliwe, a teraz co?! Już nigdy nie będę szalał na drodze bo znów jakąś prawie potrącę i będę miał tylko problemy.
W tym momencie mój telefon zawibrował. Sms:
" Czeeść. Nie wiem, czy wystarczająco szybko napisałam, ale nie wiedziałam co napisać, więc po prostu się zapytam: Co tam? :-) "
Uśmiechnąłem się. Z takiej ostrej w taką słodką? No nieźle. Tylko co jej odpisać...
Po chwili zastanowienia odpisałem: "Wszystko dobrze, siedzę na kanapie i piję drinka. A mogłaś tu być ze mną. Dlaczego nie mogłyście jechać z nami?"
W oczekiwaniu na smsa skoczyłem po kolejnego drinka.
Odpisała.
"Ja chciałam, ale koleżanka nie czuła się zbyt dobrze i musiałyśmy wracać."
Niezła ściema, całkiem zdrowo wyglądała ta Rose. No ale trudno.
"Nic się nie stało, następnym razem nie będziecie mogły nam odmówić. :-)"
"Nawet nie chciałabym odmawiać. Muszę kończyć. No wiesz, szkoła itd... Paa ;-)"
Spojrzałem na zegarek. Co?! Już pierwsza w nocy?
"Rozumiem, śpij dobrze ;-*"
Po chwili poszukiwań znalazłem Michaela. Siedział z Calem i Lukiem na kanapie w salonie. Zachciało im się zawodów kto więcej wypije...
- Mikey, nie pij tyle, bo ci włosy przefarbuję jak będziesz spał - trzepnąłem go w głowę z uśmiechem. - Gdzie mam dzisiaj spać?
- Tam gdzie zwykle, dzisiaj sypialnia jest twoja.
- Dzisiaj śpię sam.
Mike spojrzał na mnie zdziwiony.
- Sam? No niedobrze, przyślę ci tam kogoś - zaśmiał się.
- Nawet nie próbuj, mam dość wszystkiego na dziś.
- To przez tą laskę? - zaśmiał się Cal.
- Udam, że tego nie słyszałem. Do jutra.

Co za oczy, mógłbym się w nie wpatrywać godzinami, dniami, miesiącami. Całe życie. Nienawidzę jej. Szczerze nienawidzę. Co ona ze mną zrobiła.
Kręciłem się z boku na bok, nie umiałem zasnąć, a gdy już prawie mi się udało nagle usłyszałem ciche pukanie do drzwi.
- Proszę... - wymamrotałem już porządnie wkurzony.
Do pokoju weszła jakaś postać. Nie włączyła światła. Kto to do cholery. Włączyłem małą lampkę na stoliku, która akurat oświetliła twarz mojego gościa.
- Czego ty tu chcesz... - wkurzyłem się podwójnie.
- Przyszłam cię odwiedzić, nie udawaj, że się nie cieszysz - usiadła obok.
- Ale mówiłem ci już coś Kate, z nami koniec, było i minęło - to była moja ex. - W tym momencie jesteś ostatnią osobą, którą chciałbym zobaczyć - rzuciłem oschłym tonem.
- Nie denerwuj się tak. Za chwilę sprawię, że w końcu się odprężysz, znów - po tych słowach wstała i usiadła mi na kolanach.
- Lepiej zejdź po dobroci, zanim cię zrzucę.
- Nie mam takiego zamiaru - zarzuciła mi ręce na szyję i zaczęła całować.
- Odwal się dziewczyno! - zrzuciłem ją na łóżko i wstałem.
- Przecież kiedyś ci się to podobało, nawet bardzo - spojrzała na mnie z tą swoją sukowatą miną i wstała.
- Wypierdalaj stąd, albo ja wyjdę... - wskazałem palcem na drzwi.
- Dobra. Idę - wyszła trzaskając drzwiami.
Zamknąłem się na klucz. Mam już dość. Nie wiem co się ze mną dzieje, jakoś mi duszno i jeszcze ona musiała tu przyjść. Zajebiście. Jestem ciekaw, którego to sprawka, ale zgaduję, że Mike'a. Nawet jeśli chciał dobrze, to mu się to zwyczajnie nie udało. Tej suki nie chcę widzieć na oczy. Wielokrotnie mnie zdradzała i to nie z jednym, a teraz sobie tu po prostu przychodzi i myśli, że może na coś liczyć. Choćbym miał do końca życia być sam, to z nią nie chcę mieć nic wspólnego. Jest tyle porządnych dziewczyn, za to tak dużo negatywnych opinii o mnie krąży po całym mieście. "Dupek, który zabawia się z każdą." to było typowe określenie na moją osobę. Po części była to prawda. Muszę się wyspać przed próbą.


*Margaret's P.O.V*

Wysłał mi buziaka! Nie wierzę! Ale i tak go nienawidzę. Nienawidzę go za te jego orzechowe oczy, nienawidzę za ten uśmiech i przede wszystkim za sposób, w jaki na mnie patrzy. Nienawidzę też faktu, że jest czwarta nad ranem, a ja o 6 muszę wstać do szkoły. A także nienawidzę tego, że widziałam go tak krótko, a tym bardziej, że tak na mnie działa. Podsumowując: Nienawidzę wszystkiego.

O szóstej zadzwonił budzik. Od dziś jego też nienawidzę.
Na wpół przytomna próbowałam zebrać myśli. Nie miałam apetytu, więc wzięłam do szkoły więcej jedzenia niż zwykle. Muszę opowiedzieć wszystko Rose. Choć nie było co opowiadać, bo to raptem tylko kilka smsów, to miałam ogromną potrzebę wygadania się jej.

- Wysłał mi nawet buziaka na dobranoc - podekscytowana zaczęłam machać rękami.
- Wow. To musi być miłość - odparła Rose znudzonym, sarkastycznym tonem.
- No dzięki, tak mnie wspierasz.
- Wykaże się, jak da ci prawdziwego, a nie jakiś dwukropek i gwiazdkę.
- Może da - wystawiłam język w jej stronę.
- A może nie - uniosła brwi.
- Zdziwisz się.
- No zdziwię się i to bardzo.
- To się zdziwisz.
Zaczęłyśmy się śmiać.
- Jakie poważne tematy poruszacie drogie panie? Czyżby to była twórczość szekspirowska? - rzuciła zimnym tonem nasza "najukochańsza" pani profesor. Tak, to była ta "suka".
- Gdyby się dobrze temu przyjrzeć, to tematy niczym z "Romea i Julii" - odparłam pełnym spokoju tonem. Kątem oka widziałam, jak Rose i cała klasa śmieją się pod nosem.
- Dosyć już tego. Jesteś za bardzo pyskata. Twoi rodzice zostaną o tym poinformowani.
- Przykro mi, ale codziennie się o tym przekonują, więc raczej to zbędne - kontynuowałam spokojnie.
- Milcz. Do dyrektora! - zaczerwieniła się ze złości i wskazała mi drzwi.
- Tak jest pani profesor - rzuciłam ironicznie, chwyciłam plecak i wyszłam z klasy.
Biedna Rose została tam sama, a ja wcale nie miałam zamiaru odwiedzać gabinetu dyrektora. Wyszłam na dwór i usiadłam na schodach. Spojrzałam na godzinę, 12:12. Ktoś mnie kocha. W tym momencie odezwał się mój telefon. Sms. Od Ashtona?! Uśmiechnęłam się szeroko. Włączaj się...
"Cześć, co słychać?"
Co słychać... Wcale nic ciekawego, oprócz tego, że siedzę na schodach tej zapchlonej budy, gdzie nie ma ani jednego porządnego nauczyciela, ale poza tym to wszystko ok.
"Wszystko dobrze. Siedzę w szkole. A u ciebie?"
"Próbę mam. Siedzę z kolegami"
"Próbę do czego?"
"Koncertu... Dużo by opowiadać, lepiej po prostu na niego przyjdź. Taka tam kameralna impreza plenerowa w tą sobotę o 20 na rynku."
"Z chęcią przyjdę. Więc widzimy się za trzy dni."
"Zobaczymy czy za trzy dni."
"Co masz na myśli?"
" ;-* "
No cudowna odpowiedź. Chociaż w sumie byłam z niej całkiem zadowolona.

Już po dzwonku. Rose dzwoni.
"Gdzie jesteś? Przyjdź do toalety na parter."
"Idę." - rozłączyłam się i weszłam do szkoły. Wszędzie pełno ludzi, w tym większość chłopacy. Dziewczyny stanowiły na moje oko jakieś 30% uczniów. Weszłam do toalety.
- Mówiła coś o mnie jeszcze? - zapytałam.
- Tylko tyle, że spyta dyrektora czy u niego byłaś.
- Zajebiście. Drugi dzień szkoły, a ja już mam dyrektora i upierdliwą nauczycielkę na głowie. Wprost idealnie.

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Rozdział III

- Skoro już zjadłyśmy, to może pokażę ci mój pokój. Chodź za mną - zaproponowała Rose kierując się w stronę schodów.
Kręte schody zaprowadziły nas na pierwsze piętro. W powietrzu unosiły się jeszcze zapachy naszego obiadu, a gosposia ociężale przemieszczała się po kuchni.
Gdy doszłyśmy na koniec długiego korytarza i skręciłyśmy w prawo moim oczom ukazały się potężne, dębowe drzwi zamykane na szyfr. Dziwne, bo okazało się, że za nimi znajduje się pokój Rose.
- Co ty tam trzymasz, że drzwi pancerne ci założyli? - zaśmiałam się wesoło i weszłam zaraz za nią do środka.
Czarne ściany, białe meble. Idealny kontrast, któremu blasku dodawał sufit. Na granatowym tle świeciły małe żarówki przedstawiające podstawowe gwiazdozbiory. Na białym biurku stał włączony laptop z jakimś nieznanym mi rockowym zespołem na tapecie. Ściana sąsiadująca z łóżkiem obwieszona była plakatami zespołów. Cicha muzyka leciała z odtwarzacza leżącego na najwyższej półce ogromnego regału z książkami, które najwyraźniej nie były używane, bo całe pokryte kurzem. Zresztą jak wszystko w tym pokoju. Panował tu dość przytulny "nieład artystyczny".
- Całkiem stylowy pokój. Inny niż reszta domu, którą widziałam dość dokładnie.
- Sama go urządziłam. Odzwierciedla trochę moją osobowość.
Usiadłam na miękkim, białym, pikowanym fotelu.
- Wygodnie. Co robimy? Siedzimy w domu, czy raczej gdzieś wyskoczymy. Osobiście wtrącając się w twój wybór zdecydowanie wolałabym to drugie.
- To możemy gdzieś wyjść, choć nie bardzo mam pomysł dokąd.
- Chodźmy gdziekolwiek. Spontanicznie. Przed siebie. Po prostu tam, gdzie nas nogi poniosą.
- Dobry pomysł, ale poczekaj... - spojrzała tajemniczym wzrokiem, podeszła do szafy i otworzyła ją. - Bierz z niej co chcesz i co będzie ci pasowało. Spokojnie, oddasz kiedy będziesz chciała. Mam tego tyle, że spokojnie mogę ci coś pożyczyć i nie to, że źle wyglądasz czy coś, ale gdyby ci się coś spodobało to bierz śmiało - uśmiechnęła się.
Bez słowa zaczęłam razem z nią przeglądać ciuchy.
- Mogę tą czarną sukienkę? Będzie idealnie pasować do reszty.
- Tak jak mówiłam, możesz brać co chcesz - uśmiechnęła się szeroko, co było u niej rzadkością.
Przebrałyśmy się i wyszłyśmy z pokoju.
- Chcesz do łazienki? Korytarzem prosto - zapytała.
Kiwnęłam głową przecząco.
- No to ja pójdę.
Zostałam sama na długim, pustym, białym i trochę przerażającym korytarzu. Nagle usłyszałam jakąś kłótnię z dołu. Podeszłam bliżej schodów i usłyszałam dwóch mężczyzn.
- Jak to uciekł?! Jak to nie zdążyłeś?! Ty... Zjedź mi z oczu. Jesteś totalnym niedorajdą, co ty sobie wyobrażasz?! To była ważna akcja. Jak tak dalej pójdzie to wy-la-tu-jesz! Rozumiesz to?! A teraz grzecznie pójdziesz do swojego zasranego wozu, pojedziesz tam i masz go szukać. Nie mam pojęcia jak to zrobisz, ale jeśli ci się nie uda, to będzie to zdecydowanie twoja ostatnia akcja. Zrozumiano?!
- Tak szefie, ale ja...
- Milcz! Pakuj swoje cztery litery do auta i już cię tu nie ma!
- Tak jest szefie.
Co to miało do cholery być?! Kto to był? Kim jest ten facet, ten cały "szef"... Byłam totalnie zdezorientowana. Stałam jak wryta. W tym domu dzieją się dziwne rzeczy.
- Jestem. A co to za mina? Jakbyś ducha zobaczyła, wszystko ok? - zapytała Rose.
- Tak tak, zamyśliłam się troszkę... - rzuciłam jej udawany uśmiech i zeszłyśmy po schodach.
Na kanapie siedział jakiś facet nerwowo szukający czegoś w jakiejś stercie papierów.
- A to jest mój tata - powiedziała Rose niezbyt entuzjastycznie.
- Dzień dobry - rzuciłam w jego stronę z szerokim uśmiechem.
- Dzień dobry - odpowiedział nadal zapatrzony w jedną z kartek.
To był ten głos. Głos "szefa". Co?! Kim on jest i kim jest Rose? Czy ona wie co jej ojciec wygaduje?! O jego ludziach, o tym facecie, który ma "złapać go"?! Kim był ten "on"?! To wszystko to jakaś parodia.
- Musimy już iść - oznajmiłam. - Do widzenia.
- Do widzenia - odpowiedział.

W drodze na rynek postanowiłam wypytać trochę Rose o jej ojca.
- Czym tak właściwie zajmuje się twój tata?
- Jest właścicielem jakiejś dużej fabryki. Jak widać zyski z tego ma dość duże. Podobno sam się tego dorobił. Ciężko pracował od młodych lat, ale teraz ma od tego ludzi.
- Ale papierkowej roboty widać dogląda sam, nawet nie spojrzał z kim zadaje się jego córka.
- Zawsze taki był. W sumie interesuje go tylko sama satysfakcja z tego, że mieszkam z nim, a nie z matką.
- A jak to się stało, że twoi rodzice się rozstali?
- Rozstali? Oni nigdy nie byli razem. Moja mama była młoda, głupia, niewiele starsza od nas. On był przystojnym, trzydziestopięcioletnim facetem, ona zmysłową, zgrabną dwudziestolatką. Zawrócił jej w głowie, przespał się z nią i zostawił. Ona miała nadzieję, on w niej tą nadzieję zabił, gdy dowiedział się, że jest z nim w ciąży. Oczywiście gdy się urodziłam dla pewności zrobił test na ojcostwo. Nie chciał być z nią, bo była "z niższej półki". Za to marzył o córce. Walczył latami o prawo do wyłącznej opieki nade mną. W końcu znalazł jakiegoś dobrego adwokata, któremu zapłacił grubą kasę i udało mu się. Mogę widywać się z matką 3 razy w miesiącu i dodatkowo raz w roku pojechać do niej na weekend. To chore. Czasami tęsknię za nią, ale ona już chyba nie bardzo się mną interesuje. Zwłaszcza od czasu, gdy widzi, że u ojca niczego mi nie brakuje.
- To przykre. Co za drań z twojego ojca - spojrzałam na nią poirytowana.
- Takie jest już życie. Może i mam wszystkie materialne rzeczy, które chcę. Za to brak mi miłości ze strony kogokolwiek. I to już nie chodzi nawet o rodziców. Bronię się przed wszystkimi. Wmawiam sobie, że tak mi jest dobrze, że nikogo nie potrzebuję, ale tak na prawdę dobrze jest mieć kogoś, kto zawsze gdzieś czeka na ciebie. Kogoś, kto cię nie opuści choćby nie wiem co, nie patrzy na to jaka jesteś, a mimo wszystko wie, że go nie zranisz. Kogoś, kto cię nie zdradzi, nie zrani. Ale teraz ciężko znaleźć kogokolwiek takiego.
- Jestem twoją przyjaciółką. Zawsze to jakieś wsparcie. Gwarantuję ci, że się na mnie nie zawiedziesz. A jeśli chodzi o kogoś "więcej", to podobno istnieje takie coś jak przeznaczenie - uśmiechnęłam się.
Rose najwyraźniej wzruszyła się moimi słowami, a ja czułam się dumna, że tak łatwo zdobyłam jej zaufanie. Właśnie w tym momencie obiecałam sobie, że jej nigdy nie zawiodę. Bo przecież w końcu mało kto się na mnie zawiódł. Chyba nawet nikt.
- Miło z twojej strony - odpowiedziała ciepłym tonem.

Na miejscu było pełno ludzi. Kojący szum wody wydobywającej się z fontanny mieszał się z setkami różnych głosów i innych dźwięków. Jakiś początkujący zespół grał akustyczną wersję "Toxic" od Britney Spears. Podeszłam i wrzuciłam im jakiegoś drobnego. Usiadłam obok nich i zaczęłam się kołysać do rytmu. Rose zaśmiała się i usiadła obok. W refrenie nieświadomie zaczęłam śpiewać. Zorientowałam się dopiero wtedy, gdy dołączyła do mnie przyjaciółka. Miała naprawdę porządny głos. Śpiewała lepiej ode mnie.
- No nieźle Rose, nieźle - zaczęłyśmy się śmiać i śpiewałyśmy dalej.
Gdy piosenka się skończyła wstałam i podeszłam do chłopaka grającego na cajonie.
- Mogę? - zapytałam.
- Teraz gramy coś innego, chyba że umiesz dobrze improwizować i szybko wbijasz się w dany rytm. Oczywiście, że możesz - uśmiechnął się i stanął obok.
Usiadłam na drewnianym pudle i czekałam na resztę instrumentów. Po wprowadzeniu dało się poznać, że to "Me Without You" od All Time Low. Szybko dołączyłam do nich. Troszkę zdziwieni i uśmiechnięci patrzyli jak dobrze daję sobie radę.
- Rose, zaśpiewaj... - poprosiłam.
- Skąd wiesz, że to znam?
-Widzę po tym jak ruszasz głową w rytm i ustami do słów - wystawiłam język w jej stronę.
- Ale tu jest za dużo ludzi...
- No dajesz, nikt cię tu nie zna - uśmiechnęłam się, chwilowo trochę wypadłam z rytmu, ale wróciłam na dobry "tor". Spojrzałam na nią z miną małego szczeniaczka i chyba podziałało.
- Ehh, no dobra. - usiadła wyżej niż my i zaczęła śpiewać. Coraz więcej ludzi zaczęło się schodzić i nawet tańczyli do naszej muzyki. Czułam się zadowolona, bo robiłam to co lubię i najwyraźniej zostało to pierwszy raz w życiu docenione.
Na koniec wszyscy bili brawa, a gdy już powoli ucichały jedna osoba dalej klaskała w dłonie. Spojrzałam się w stronę, z której pochodził ten dźwięk i zobaczyłam go.
To znowu on?!
- Maggie, co ci? Zaczerwieniłaś się. - zdziwiła się Rose.
Bez słowa spojrzałam na niego i z powrotem na nią. To wystarczyło by zrozumiała, że to ten chłopak z czarnego mustanga. Wcześniejszy opis pasował idealnie do tego, który tam stał.
Cały tłum się rozszedł, został tylko on. Oklaski ucichły.
- Szkoda, że grałaś, bo poprosiłbym cię do tańca i zdecydowanie nie przyjąłbym odmowy.
- Zmusiłbyś mnie? Wiesz, że to by było niczym molestowanie, a z tego co wiem to jest to karalne, więc uważaj - odpowiedziałam całkiem poważnym tonem.
- Dobrze, to ja już sobie pójdę i myślę, że chyba więcej ci nie będę przeszkadzał. Pa - rzucił krótko i powoli zaczął się oddalać.
- Ale... Stój! - krzyknęłam za nim, ale on wystawił rękę w górę i dalej szedł przed siebie bez słowa, nawet się nie obracając. - Fuck! - pomyślałam i pobiegłam za nim nie myśląc za wiele.
- Mówiłam chyba, że masz się zatrzymać - chwyciłam go za ramię.
- Upss. Dotknęłaś mnie w ramię i to dość brutalnie, a to już chyba molestowanie, nie mylę się? - spojrzał na mnie tymi nieziemskimi, orzechowymi oczami, a ja po prostu nie wiedziałam co powiedzieć. Na szczęście Rose mnie wybawiła z tego stanu.
- Gdzie ty uciekasz? - zapytała.
- Ashton - wystawił dłoń w jej stronę.
- Rose - niepewnie ją uścisnęła.
- Masz na prawdę świetną koleżankę, ale głos też masz niebanalny. Macie jakiś zespół czy coś?
- Nie... - odpowiedziała Rose.
- Ale planujemy! - wtrąciłam się szybko.
- Ooo, to widzę, że talenty się jednak nie marnują - powiedział z uśmiechem.
- No jak widać - uśmiechnęłam się.
W tym momencie do Asha podszedł jakiś chłopak.
- Chodź, bo się spóźnimy, za 10 minut się zaczyna, a ty sobie tu stoisz i panienki wyrywasz.
- Może byś się tak przedstawił... Drogie panie, to jest Lucas - zaśmiał się Ash.
- Nie Lucas, tylko Luke. A jak nie przestaniesz, to nawet Lucyfer - pacnął go w głowę.
- Chyba nie chcesz się bić przy damach - odparł Ash z udawaną powagą.
- No chodź tu cwaniaku, no chodź - Luke pacnął Ashtona.
- Moja babcia bije lepiej - odepchnął go i zaczęli się śmiać. - Taki jest właśnie mój przyjaciel, prawie jak młodszy brat, tyle tylko, że mama nie krzyczy gdy się bijemy - uśmiechnęli się.
- No nic, my się musimy zbierać - Luke powoli się cofał.
- Jedziecie z nami? Jest domówka u naszego kumpla, po znajomości możemy was tam wkręcić, jeśli chcecie to nie ma problemu, zawieziemy was i odwieziemy nawet pod same domy - zaproponował Ash.
- Jesteśmy na rowerach, ale w sumie... - zaczęłam, jednak Rose nie dała mi dokończyć.
- Nie. Nie możemy, nie dzisiaj. Innym razem - spojrzała na mnie i wiedziałam, że chodzi o ludzi. Nie łatwo im ufa, więc się jej nie dziwię.
- Ok, jak wolicie. To cześć dziewczyny, do zobaczenia.
Na pożegnanie podał mi dłoń, z której przekazał mi jakąś karteczkę. Uśmiechnęłam się i poczekałam aż odejdą.
- Patrz co mi dał, ciekawe co jest na niej napisane - uśmiechnęłam się i obydwie spojrzałyśmy na napis.
" *Numer telefonu* - zadzwoń lub napisz, byle tylko jak najszybciej. Ash :* "
- Na pewno nosi takie karteczki dla każdej wyrwanej dupy, bo jakoś nie widziałam, żeby cokolwiek pisał w międzyczasie - stwierdziła Rose ze znudzoną miną.
- Może... Ale to nie zmienia faktu, że przy nim czuję coś dziwnego.
W tym momencie podeszła do nas jakaś dziewczyna.
- Uważaj na niego. To typowy facet, co chwilę zmienia obiekt zainteresowania. Wykorzystuje, a na koniec porzuca jak byle jaką sukę. Nigdy nie jest na stałe. Zastanów się lepiej z kim się zadajesz, bo to może się źle dla ciebie skończyć - po tych słowach nieznajoma oddaliła się pośpiesznie.
- Yyyy? - wymamrotałam. - Nie wygląda na takiego...
- Ale może taki jest! Pamiętasz co ci mówiłam o swoim ojcu? Moja matka opowiadała mi jak to było, ostrzegali ją, ale nie posłuchała, bo chyba nie myślisz, że od razu się przespali. Udawał słodkiego i kochanego, a później już wiesz co było dalej. Nie wiem w sumie jaki jest ten cały Ashton, bo go nie znam, ale ja bym sobie dała z nim spokój.
- Nie będę słuchać pierwszej lepszej osoby na ulicy! - podniosłam ton.
- Tylko później nie mów, że cię nikt nie ostrzegał i że ci nie mówiłam co myślę na ten temat.
- Dobra. Nawet jeśli tak było, to czy nie mógł się zmienić? Każdy może się zmieniać.
- Tylko nie wiadomo czy na lepsze, czy gorsze.
- A może to jakaś zazdrosna dziewczyna, której się nie udało z nim - wciąż szukałam wymówek na jego usprawiedliwienie.
- Ja już nic nie mówię, rób jak uważasz. Martwię się o ciebie, ale ty myślisz tylko o sobie i nie dasz sobie powiedzieć, bo "wiesz lepiej" - powiedziała spokojnym tonem.
- Jeśli ktokolwiek się na nim zawiedzie, to będę to ja. Chodź mam nadzieję, że tak nie będzie.
- Dobra... Wracajmy już do domu, trochę już późno, a jutro szkoła - zaproponowała Rose.
- Ok, to jedźmy.

W drodze do domu rozmyślałam nad całym dzisiejszym dniem, który nie oszczędzał mi emocji. Ciekawe co będzie się działo dalej... Napisać do Asha, czy zadzwonić? I co to miało znaczyć. Kim była ta dziewczyna?! Nawet nie zdążyłam się o cokolwiek zapytać. Może ją odnajdę.

sobota, 1 sierpnia 2015

Rozdział II

Usiadłam w ławce zaszokowana całą sytuacją. Dziwne myśli błądziły w mojej głowie. Czy coś ze mną nie tak? Może dowiedziała się o mnie kilka rzeczy, których raczej nie powinna?
Tak, wiem. Święta nie byłam. Ale to, że czasem jakaś pusta laska oberwała za krzywe spojrzenie nie było powodem, by mnie unikać, bądź ignorować. Każdemu się może zdarzyć. No chyba, że chodzi o te zielsko. Co prawda sama nigdy nie brałam, ale rozprowadzało się towar to tu, to tam...
Zdziwiłam się, gdy nagle obok mnie usiadła Rose. Najpierw mnie unika, a teraz siada obok? Coś mi w tym wszystkim nie pasuje.
- Hej - rzuciłam krótko w jej stronę.
- Cześć - odpowiedziała z ledwo widocznym uśmiechem.
- Nie rozumiem czegoś - zaczęłam. - Dlaczego ignorowałaś mnie na korytarzu?
- Mam trudny charakter...
- No to co, ja tez mam trudny charakter, ale jakoś nie unikam innych osob. Nie rozumiem do końca tego.
- Nie łatwo jest zaufać komukolwiek będąc mną. Dużo w życiu przeszłam. Ludzie w poprzednim miasteczku nienawidzili mnie za wygląd. Kierowali sie stereotypami, plotkowali. W szkole też nie było kolorowo. Praktycznie dzięki ojcu się tutaj znalazłam. Mama straciła pracę i podobno dopóki jej szuka to tutaj zostane. Ale nie wierze w to. Wiem jakim człowiekiem jest mój ojciec. Lubi „zdobywać“. Jak narazie kupuje mi drogie prezenty, zabiera na jakieś mało interesujące wyjazdy. I podejrzewam, że poprostu chce przeciągnąć mnie na swoją stronę na złość matce.
- A mi zaufałaś? Zaufałaś tak poprostu? - zapytałam z ciekawością malującą się na twarzy.
- Wydajesz się być inna. Zupełnie inna niż reszta. Taka trochę jak... Jak ja...
- Trochę w życiu też przeżyłam. Ale chyba mimo wszystko nie tyle co ty.
Nagle zauważyłam stojącą nad nami nauczycielkę. To była pani Black. Najostrzejsza nauczycielka w całej szkole. Rygorystyczna, surowa i egoistyczna.
- Czy ja wam przypadkiem nie przeszkadzam? - wypowiedziała płynnie podniesionym tonem w naszą stronę.
- Przepraszamy, my już będziemy cicho - odpowiedziałam szybko z miną słodkiego szczeniaka, która jednak nie bardzo na nią podziałała.
- No dobrze. To było upomnienie, ale następnym razem będzie uwaga. Czy to zrozumiałyście?
- Tak jest! - po tych słowach wróciła pod tablicę - Stara suko...- obydwie wybuchnęłyśmy śmiechem. Rzuciła nam ostrzegawcze spojrzenie, jednak na szczęście nie słyszała moich słów.
Na przerwie śniadaniowej wyszłyśmy przed szkołę. Tłumy ludzi paliło papierosy w pobliżu przystanku autobusowego, jakaś urocza parka obściskiwała się na ławce przy sąsiednim budynku. Grupa chłopaków zaczepiła nas, wiec postanowiłyśmy pójść do łazienki na parterze, by uniknąć niechcianych towarzyszy.
- Co robisz po szkole? - zapytała Rose.
- No raczej jade do domu, bo nie mam innego pomysłu. A co?
- W sumie gdybyś chciała to możesz wpaść do mnie. Poźniej możemy wyskoczyć na miasto. Jakieś zakupy czy coś. Ja stawiam. W sumie mój ojciec - uśmiechnęła się.
- Do której dzisiaj mamy lekcje tak własciwie?
- Została jeszcze jedna godzina. Dzisiaj mamy do 13.25.
- No to dobrze - powiedziałam zadowolona. - w takim razie idziemy na te zakupy, ale nie chce żebyś płaciła za mnie, nawet z pieniędzy swojego nadzianego ojca.
- Dla mnie to żaden problem. Lubię się dzielić.
- Ja też lubię, ale rzadko mam czym. - zaśmiałam się.
Rose poprawiła makijaż i poszłyśmy na lekcje.

***

Wyszłyśmy ze szkoły i udałyśmy się w stronę mojego roweru.
- Czym ty jeździsz do szkoły tak właściwie? - zapytałam Rose.
- Na rowerze - odparła.
- No to na co czekasz. Bierz go i jedziemy - uśmiechnęłam się szeroko.
- Ale ja tutaj nie mam... - odpowiedziała lekko zakłopotana.
- To gdzie ty go trzymasz? Nie chce nic mówić, ale pod szkołą jest najbezpieczniejszy i jest najbliżej. Mam nadzieje, że daleko nie będziemy musiały iść - zaśmiałam się i ruszyłyśmy do bramy. Spojrzałam na prawo.
- Co to ma być?! Znowu on... - zbulwersowana schowałam się za dość sporo wyższą Rose. Gdy dało się zarówno zauważyć jak i usłyszeć, że już nas minął, spojrzałam w jego stronę.
- Kto to jest? - zapytała.
- Ashton. Tak właściwie tylko tyle wiem. Dzisiaj tak bardzo mu się spieszyło, że o mały włos nie starciłam życia przez niego. Nieostrożny dupek.
- Spokojnie. Chodźmy już - ruszyła przed siebie.
Jakieś 200 m za szkołą rozciągał się długi, asfaltowy parking należący do sąsiedniej fabryki. Rose podeszła do jednego z rowerów opartych o płot, tuż obok ogromnego dębu stojącego samotnie pośród samochodów.
- Ach to tu jest te twoje tajemnicze miejsce - zaśmiałam się przyjaznym tonem i ruszyłyśmy obydwie w stronę miasta.
Jadąc tuż za Rose zastanawiałam się czy jego wizyta pod szkołą była przypadkowa. Ashton. Te imie non stop siedziało w mojej głowie nie dając racjonalnie myśleć. W sumie może trochę go polubiłam. Wydawał się być dość miły. Mimo swojej nieostrożności. Mimo wszystko. A te oczy...
- Uważaj! Bo teraz to ty mnie zabijesz - wykrzyczała Rose, gdy przytarłam swoim przednim kołem o jej błotnik. Zaśmiałyśmy się jednocześnie.
- Przepraszam, zamyśliłam się. Mam dzisiaj jakiś ciężki dzień.
- Za chwilkę będziemy już na miejscu.
- Ok. Mam nadzieję, że twojego ojca nie będzie w domu. Mam złe przeczucia co do takich typów  - wypowiedziałam jakby sama do siebie.
Zdaje się, że Rose niczego nie brakuje - pomyślałam wjeżdżając na najsłynniejszą dzielnicę. Dzielnicę dla tych „najbiedniejszych“. Mijając każdy dom nie nadąrzałam podziwiać bogatych zdobień, ogromnych ogrodów, złotych filarów przy drzwiach wejściowych, bogatych dzieciaków spacerujących ze swoimi nianiami. Tutaj życie toczyło się zupełnie inaczej. Co metr mijały nas limuzyny, porshe, ferrari, lamborgini, aston’y martin’y, a na widok czarnego bugatti veyron super sports miałam ochotę zakopać się wraz ze swoim rowerem pod ziemię. Jakaś pierwsza lepsza wieśniaczka tu nie pasowała.
- Jesteśmy - Rose wskazała dłonią na najbliższy dom.
Na ogromnym podwórzu z fontanną przedstawiającą parę kochanków pod parasolem, trzymających się czule za ręce stała długa, czarna limuzyna. Woda spływała obficie dookoła ich zbliżonych do siebie ciał.
Dookoła kilka zgrabnie wymodelowanych tui stało swobodnie na idealnie wystrzyżonym, ciemnozielonym trawniku. Przy schodach stały dwie ogromne, pozłacane donice, w których błękitne niezapominajki zapraszały do domu.
- Dość przytulnie - wypowiedziałam z entuzjazmem.
- No to wejdźmy - Rose zacięgnęła mnie za rękę pod drzwi i otwarła je - zapraszam...
Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Ten dom był ogromny. Dobrze, że nie byłam tutaj sama, bo nie wiem czy jakimś cudem bym stąd wyszła. Na środku ogromnego salonu, który zajmował chyba całe piętro, stały potężne, solidne schody. W tym pomieszczeniu zdecydowanie królowała biel, która jednak stanowiła tylko tło. Czarne umeblowanie idealnie kontrastowało się ze ścianami. Kilka innych czarnych elementow zdobiło mury pomieszczenia. Ze schodów zbiegła kobieta. Przywitała się z nami. Jej strój świadczył o roli jej osoby w tym domu. Ewidentnie była gosposią i nianią w jednym. Zapytała co podać. Poprosiłam o sok pomarańczowy, Rose - o wode mineralną z lodem i cytryną. Dodatkowo kazała podać wytrawny obiad oraz lody na deser.
- I jak, podoba się? - zapytała Rose.
- Ty tak serio pytasz?! Oczywiście, że sie podoba...
- To się cieszę - odpowiedziała ze satysfakają w oczach.
- To co będziemy tutaj robić? - zapytałam nie odrywając wzroku od dużego kominka mieszczącego się kilka metrów od 100 calowego telewizora.
- Obojętnie. Wszystko co chcesz. Ale najpierw coś zjemy - uśmiechnęła się.
Rozejrzałam się dookoła.
Coś czuję, że to będzie ciekawy dzień - Wyszeptałam sama do siebie.

wtorek, 30 czerwca 2015

Rozdział I

- I znów się zaczyna... Jeszcze tylko 10 minut - pomyślałam przecierając oczy i opadłam bezwładnie z powrotem na łóżko. Dziś pierwszy dzień w nowej szkole. Tysiące myśli przepłynęło mi przez głowę. Jak tam będzie? Czy dam radę? A co najważniejsze: Czy ktoś mnie tam polubi? Nawet mój sen był niepokojący. Rozpędzony samochód prowadzony przez jakiegoś młodego mężczyznę, obok ja. Nerwowo błądził wzrokiem po drodze, co chwilę spoglądał w lusterko. Spytałam go czy coś się dzieje, a on powiedział, że ktoś nas śledzi. No i w tym momencie zadzwonił ten cholerny budzik.

- Maggie! No szybciej bo nie zdąrzysz! - głos mamy przeszył mój umysł. Wtedy zrozumiałam, że zamiast włączyć drzemkę - wyłączyłam budzik. Spojrzałam na telefon.
- Siódma?! No pięknie...
Zbiegłam po schodach. Dobrze, że chociaż ubrania sobie naszykowałam. Ubrałam się. Uczesałam, umalowałam, chwyciłam w dłoń kanapkę i wybiegłam spóźniona z domu. Po drodze cały czas myślałam o swoim śnie. Coś było w nim nie tak. To coś sprawiało, że nie mogłam normalnie funkcjonować. Ten sen był taki realny...
Na miejscu było już dużo ludzi. Kilka znajomych twarzy, wszyscy się ze mną witali. Stojąc przy wejściu dostrzegłam pewną interesującą postać. Dziewczyna, raczej w moim wieku. Szczupła, zgrabna. Miała upięte w koka niebieskie włosy, które jeszcze bardziej odróżniały ją od reszty. Kolczyki na uszach mieniły się w promieniach porannego słońca. Ubrana była w szarą bokserkę, czarną ramoneskę, spodnie przetarte na kolanach i czarne lity.
Wyglądała na zagubioną. Błękitne oczy błądziły dookoła. Wyglądało na to, że kogoś wypatrywała. Nagle nakierowała swój wzrok na mnie i niemal jak sztylet wbiła się przeszywającym spojrzeniem. Uśmiechnęła się. Dziwne. Nie zastanawiając się ruszyłam w jej stronę.
- Cześć, Margaret jestem - wyciągnęłam rękę w jej stronę z uśmiechem.
- Cześć, Rose - odpowiedziała i uścisnęła moją dłoń.
- Też jesteś tu nowa?
- Taa, pierwsza klasa. W sumie niedawno przeprowadziłam się tutaj. Długa historia...
- Opowiesz przy okazji. Wydaje mi sie, że będziemy razem w klasie.
- Mam nadzieję - uśmiechnęła się.
Na dziedzińcu rozpoczął się apel. Dyrektor ogłosił nowy rok szkolny, starsze roczniki rozeszły się do swoich sal lekcyjnych, a pierwszoklasisci zostali podzieleni na dwie ponad trzydziestoosobowe klasy. Przy wyczytywaniu Rose nie dołączyła do swojej. Zniknęła. Nie wiedziałam nawet kiedy. Może jutro pojawi się w szkole...

***

Znów tak ciężko było wstać.
- Imprezy z okazji rozpoczęcia roku szkolnego się zachciało, gdyby jeszcze było co świętować... - wymruczałam sama do siebie zaspanym głosem.
Wstałam. Sprawdziłam czy napewno wszystko mam spakowane i ruszyłam w stronę schodów. Płynnie zbiegłam na dół do kuchni. Torbę powiesiłam na oparciu jednego z sześciu krzeseł. Wrzuciłam do niej dwa jabłka i sok pomarańczowy. Wyciągnęłam z lodówki twarożek i masło. Bułki były tam gdzie zawsze. Zjadłam śniadanie i poszłam się szykować. Chciałam już poznać tą szkołę, tych ludzi, nawet nauczycieli. Jednak w głowie cały czas siedziała mi ta dziewczyna. Rose. Nie rozumiem czemu wczoraj tak nagle zniknęła. Może dzisiaj się czegoś dowiem, może poda jakiś powód. Wydawała się być taka inna, a jednocześnie tak bardzo podobna do mnie.
Weszłam do łazienki. Wymyłam zęby, umalowałam się, uczesałam. Wróciłam do pokoju i otwarłam szafę.
- Jak zwykle. Nie mam co na siebie włożyć. - powtarzałam desperacko wciąż szukając czegoś odpowiedniego.
Ostatecznie czarny t-shirt, jeansowa kurtka, poprzecierane jeansy i czarne vansy okazały się najlepszym na tę okazję strojem. Drapieżnie chwyciłam torbę, przewiesiłam przez ramię i z pośpiechem wyszłam z domu. Do szkoły miałam jakieś 4 km, które pokonywałam na rowerze.
Nawet jadąc ostrożnie zawsze trafi się jakiś dupek, który coś głupiego zrobi. Przekonałam się o tym na ostatniej prostej, niedaleko szkoły. Słyszałam gdzieś za sobą warkot silnika sportowego Forda Mustanga.
305 koni mechanicznych szalało pod maską z dość dużym przyśpieszeniem. Nieuchronnie galopowały w moją stronę. Z przeciwka jechały 3 samochody, jednak kierowca Mustanga nie zwalniał. Wręcz przeciwnie. Przystąpił do wymijania przeszkody, którą stanowiłam ja. Byłam przerażona, widząc, że za chwilę zderzy się z nadjeżdżającym z przeciwka pojazdem. Zjechałam na nierówne pobocze. Zachwiałam się i niemal runęłam na ziemię. Na szczęście betonowy płot obok mnie okazał się pomocny i pozwolił utrzymać równowagę.
- Jak jedziesz debilu?! - wykrzyczałam w jego stronę z wystawionym środkowym palcem.
Mustang zatrzymał się na środku jezdni. Nagle zaczął cofać w moją stronę. Minął mnie i po kilku metrach usłyszałam pisk opon. Stanął. Po chwili ruszył powoli. Nie wiedziałam co to ma znaczyć. Czego on chce?! Podjechał obok. Jakiś czas jechał tuż koło mnie. Zza przyciemnianych szyb było widać tylko jak gapi się na mnie z szerokim uśmiechem, spoglądając co chwilę na drogę. Po chwili opuścił ją do końca.
Moim oczom ukazał się przystojny i młody ciemny blondyn. Kilka kosmyków opadało mu na czoło. Wyglądał dość uroczo. Orzechowe oczy wpatrywały się we mnie.
- Nic ci nie jest? - spytał dość przyjemnym głosem.
- Nie. Na twoje szczęście... - syknęłam z dzikim spojrzeniem w jego stronę.
- Jaka agresywna. Lubie takie niegrzeczne - powiedział uwodzicielskim tonem, co jednak nie bardzo na mnie podziałało. - Tak w ogóle to Ashton jestem - wystawił dłoń przez szybę, co było nie bardzo wygodne, bo prawie wjechał w krawężnik.
- Margaret - uścisnęłam dłoń z racji jego niewygody. Niech ma, niech sie cieszy - pomyślałam.
- Miło poznać. Skąd jesteś? - puścił mi oczko.
- Mi też miło, ale ja tutaj skręcam, więc łaskawie nie zajeżdżaj mi drogi - odparłam z ironicznym uśmiechem.
- Dobrze już, to ja spadam. Mam nadzieję, że kiedyś się jeszcze zobaczymy. Tak więc do zobaczenia już wkrótce - uśmiechnął się.
- No tak. Pa. - rzuciłam na pożegnanie.
Czarny ford pognał przed siebie, a ja w spokoju podjechałam pod szkołę.
Dziwny typ. Nie każdy dbałby o to czy tak właściwie wszystko w porządku po moim bliskim spotkaniu z płotem. Cały czas miałam wrażenie, że gdzieś już go widziałam, że gdzieś słyszałam ten głos. Znałam go, ale nie wiedziałam skąd.
Weszłam do budynku szkoły. Zanim znalazłam moją klasę minęła dłuższa chwila. Dobrze że wyjechałam z domu dość szybko. Dziwne, że ciężko w tej szkole było znaleźć salę nr 1. Mogłam spytać, ale przecież ja jestem niezależna. Sama znajdę.
Pod klasą stało dużo osób. Zgaduję, że to moja nowa klasa. Zwyczajne, szare ludziki... - pomyślałam. Podeszłam bliżej drzwi. Zza nowego, dość umięśnionego kolegi z klasy dostrzegłam jakąś postać. Dziewczyna. Nie widziałam takiej na rozpoczęciu. Siedziała pod ścianą, sama, ze słuchawkami w uszach. Ubrana na ciemno. Czarne botki na platformie, czarne spodnie z dziurami. Białe, długie włosy, wystające spod beanie, opadały jej na ramiona. Odcień ust, pod którymi znajdowały się snake bites, idealnie komponował się z czerwienią kraciastej koszuli z delikatnie podwiniętymi rękawami. Puste spojrzenie kierowała w ścianę znajdującą się naprzeciwko niej.
Stanęłam na jej widoku i spojrzałam dokładnie w twarz. Nagle spojrzała na mnie przeszywająco i już wiedziałam kim była. To przecież Rose. Ale co się z nią stało? Wyglądała inaczej. Zupełnie inaczej. Ignorująco odwróciła
 wzrok.
Nie pojmowałam tego.