*Margaret's P.O.V*
Z wieczornej drzemki wyrwał mnie dźwięk sygnalizujący nową wiadomość. To był Ash.
"Możesz teraz wyjść? Podaj adres, to po ciebie przyjadę."
Co za pytanie. Dla niego wyszłabym nawet gdyby w okolicy szalała trąba powietrzna.
"Pewnie, że tak. *adres* "
"Będę za jakieś 15 minut."
Przebrałam się w coś bardziej wyjściowego niż dresy i luźna bokserka, ubrałam buty i wyszłam przed dom. Usiadłam na schodach i wpatrywałam się w nadjeżdżające samochody, których światła ciężko było dostrzec w obfitych kroplach deszczu dynamicznie spadających z nieba. Po niedługiej chwili pod dom podjechał czarny mustang. Ashton.
"Jestem."
Podbiegłam do auta i otworzyłam drzwi.
- Cześć - uśmiechnęłam się i wsiadłam.
- No witam - podał mi dłoń i odwzajemnił uśmiech.
- Dokąd mnie zabierasz? - zapytałam.
- Nie mam pojęcia. Gdziekolwiek - parsknął śmiechem i ruszył spokojnym tempem przed siebie. 50 km/h na liczniku i przyjemne brzmienia z odtwarzacza sprawiały, że jeszcze bardziej polubiłam wieczorną jazdę samochodem. Deszcz nie ustawał. Kilka wspólnych tematów i rozmowa całkiem dobrze się kleiła. Potrafił mnie rozśmieszyć jak mało kto.
- Jak tam w szkole?
- Oprócz problemów z moją "ukochaną" panią od historii to całkiem znośnie - stwierdziłam sarkastycznie.
- Też uczyłem się w tej szkole, znam ją trochę i dobrego zdania o niej to chyba nie ma nikt.
- Ja dam sobie z nią radę.
- Ojej. Jaka niegrzeczna - zaśmiał się i spojrzał na mnie.
- Od urodzenia - uśmiechnęłam się.
Błądziliśmy po mieście bez celu już dłuższy czas, a jednak wciąż mieliśmy o czym rozmawiać. To był na prawdę miło spędzony czas. Przemierzając kolejne ulice wciąż w głowie miałam tylko jedno marzenie: by ten wieczór się nie skończył.
Gdy zrobiło się już dość późno odwiózł mnie pod dom.
- Już rozumiem o co ci chodziło z tym "zobaczymy się za trzy dni.". Miałeś w planach to spotkanie, to nie było spontaniczne, prawda? - zapytałam.
- Przejrzałaś mnie, przyznaję się bez bicia. Nie wiem czy wytrzymałbym tyle dni bez... - nie dokończył. Uśmiechnął się. - No nic, ja już muszę uciekać, jutro ciężki dzień. Liczę na to, że pojawisz się na koncercie.
- Oczywiście, że będę - uśmiechnęłam się - To ja już idę, do zobaczenia jutro - podał mi dłoń i spojrzał w moje oczy tym swoim przeszywającym wzrokiem, a ja w myślach wprost błagałam, by nie odwracał wzroku, jednak na nic to się zdało.
- Do jutra - rzucił z uśmiechem. Zamknęłam drzwi. Pomachał dłonią i ruszył, a ja stałam jak wryta wpatrując się jak odjeżdża.
To niebezpieczne - pomyślałam leżąc w łóżku. Czy to jest miłość? To chyba niemożliwe, by kochać kogoś, kogo widziałam trzeci raz w życiu. To uczucie jest jakieś cholernie toksyczne. Zabija mnie od środka, sprawia, że nie jestem w stanie trzeźwo myśleć. Przeszywa cały umysł, ciało. Pozbawia rozumu, spędza sen z powiek. Nigdy tak nie miałam. Jedyną myślą wypełniającą mój mózg był on. "Nie wiem czy wytrzymałbym tyle dni bez..." Bez czego do cholery?! A mówią, że kobiety ciężko zrozumieć.
Nazajutrz wstałam ledwo przytomna koło godziny jedenastej. Co z tego, że udało mi się zasnąć dopiero nad ranem. Ubrałam się i zabrałam za sprzątanie domu. Przez cały czas ciężko było myśleć o czymś innym niż on, czego efektem była stłuczona szklanka podczas zmywania i bliskie spotkanie z podłogą gdy wbiegłam i poślizgnęłam się na mokrych schodach, które chwilę wcześniej umyłam. Na szczęście nie straciłam żadnego zęba, bo inaczej głupio było by się pokazać na dzisiejszym koncercie w takim stanie.
*Ashton's P.O.V*
- Może jednak trochę bliżej tą perkusję? Macie tam dużo miejsca, a ja za niedługo będę musiał siedzieć na ścianie - zaproponowałem.
- Ok - zgodziła się reszta zespołu.
- To ja ją już ustawiam - ruszyłem w stronę kartonów z poszczególnymi bębnami, talerzami i innymi częściami i wniosłem na scenę. Wziąłem się za kompletowanie zestawu perkusyjnego. Przygotowania trwały już od rana, ale wszystko musiało być perfekcyjne. Czekała nas tylko jeszcze próba. Byliśmy zespołem otwierającym całe to wydarzenie, więc wypadało dobrze się przygotować, zresztą jak zawsze. Wszyscy byliśmy w dobrych humorach i gotowi na wielkie show, więc nie było opcji żeby coś poszło nie tak.
- Jest piętnasta. Koncert za 3 godziny, a próba jak wszystko podłączycie. Najpierw support, później wy. Gdy już będziecie gotowi przyjdźcie do dźwiękowca po odsłuchy - zarządził menager i zniknął gdzieś za kulisami.
Po dwóch godzinach byliśmy już gotowi. Próba przebiegła pomyślnie, oby tylko na koncercie tak było. Usiadłem na perkusji i dopracowałem jeszcze parę bitów, gdy nagle zadzwonił mój telefon. Spojrzałem w ekran. Jakiś numer. Nie miałem go w kontaktach, ale wydawał się być znajomy. Odebrałem.
- Słucham? - odezwałem się.
- Witam cię mój drogi przyjacielu. Co słychać w wielkim świecie? - odpowiedział mi znajomy głos. Wystarczyła sekunda by mój mózg przeanalizował jego słowa i stwierdził, że to zdecydowanie Louis. Wszędzie poznam tego człowieka.
- Louis... Czego chcesz? Bo jak cię znam to nie wierzę, że dzwonisz spytać się co u mnie.
- Owszem nie mylisz się. Mam dla ciebie zadanie.
- Nie ma mowy. Cokolwiek to jest, to skończyłem z tym ponad rok temu. Daj mi spokój. Nie należę już do waszego zasranego gangu, rozumiesz to?
- Ale ja nie przyjmuję odmowy. Za pół godziny masz być w naszej siedzibie. Tak jak zawsze w starym porcie. Pośpiesz się. Nie będę czekał ani minuty dłużej.
- Nie doczekasz się. Nie zobaczysz mnie tam nigdy. Zresztą nie mam czasu.
- Jesteś pewien? To teraz słuchaj uważnie... - te słowa zawsze oznaczały kłopoty, z tym człowiekiem nie było żartów. - Jeśli dzisiaj nie przyjedziesz i nie przyjmiesz zlecenia, to chłopaki z mojego gangu z chęcią zajmą się tą twoją blond ślicznotką, z którą wczoraj jeździłeś po mieście. Chyba nie muszę ci wyjaśniać co oni z nią zrobią, bo to oczywiste. Zresztą znasz ich dobrze, ten skład prawie wcale się nie zmienił.
- Nie możesz mnie do niczego zmuszać. Nie zrobisz tego! A jej masz do tego nie mieszać. To są nasze sprawy. Jeśli stanie się jej krzywda, to pożałujesz, że się urodziłeś. Nawet twoi kolesie z gangu ci nie pomogą skurwysynu!
- Spokojnie młody. Może i nie mogę, ale zmuszam. Mały szantażyk jeszcze nikomu nie zaszkodził. Wynagrodzenie jest duże, więc nie powinieneś się nawet odzywać, tylko cieszyć, że wreszcie coś ci się może udać. To największa akcja jaką kiedykolwiek planowałem, dlatego jesteś mi potrzebny. Zawsze byłeś o trochę mądrzejszy od reszty. Twój zapał i inteligencja zdecydowanie mi się przydadzą. Jesteś podobny do mnie gdy byłem w twoim wieku, równie bystry. Jakbyś był moim synem. Aż mnie to śmieszy. Tak więc widzimy się za niedługo. I jeszcze jedno. Zapisz sobie ten numer.
- Jesteś bydlakiem. Nienawidzę cię - miałem ochotę rzucić telefonem, ale się powstrzymałem.
- Tak wiem. Najprawdopodobniej od urodzenia, więc nic na to nie poradzę - rozłączył się.
- Niech cię szlak trafi Frost - krzyknąłem.
Co ja powiem chłopakom. Przecież za godzinę koncert. No ale muszę tam iść. Bo co jeśli on jej coś zrobi... Nie przeżyłbym tego. Bez słowa sięgnąłem po kluczyki i pobiegłem. Otwarłem mustanga i pojechałem na pełnym gazie do starego portu, gdzie czekała ta gnida Louis. Po drodze wstąpiłem jeszcze do domu po pistolet i naboje. Nie pozbyłem się go, bo stwierdziłem, że bezpieczniej będzie, gdy mimo wszystko będę miał go w domu. W końcu nigdy nie wiadomo kiedy się przyda. Dzisiaj okazał się być przydatny.
W 20 minut byłem już na terenie uznawanym za siedzibę gangu Black Shawl - w starym porcie. Stare łajby kołysały się na wodzie pod wpływem mocniejszych podmuchów wiatru. Wysiadłem z auta i od razu poczułem ten charakterystyczny zapach zgniłych ryb, który tak dobrze pamiętam. Stara latarnia rozświetlała molo i plac załadunkowy tuż obok niego. Po prawej stronie w ciemności stały czarne samochody członków gangu. Tam też zaparkowałem. Wysiadłem i ruszyłem w stronę statku, gdzie najprawdopodobniej nadal znajdowało się główne "biuro" Louisa. Stanąłem przed drzwiami i z impetem wpadłem do środka. Siedział ze swoimi kolesiami i kilkoma dziwkami. Grali w pokera i popijali brandy. Jego ulubiony trunek.
- Czego chcesz ode mnie?! Tylko szybko, bo nie mam czasu.
- Spokojnie młody. Usiądź. Pogadamy - wskazał dłonią krzesło stojące po drugiej stronie stołu, naprzeciw niego. Usiadłem. - Jak już ci mówiłem chcę urządzić jedną akcję. Mam już swoje lata, jestem po pięćdziesiątce, samotny, kasy mam jak lodu na Antarktydzie i pomyślałem, że czas wybrać się na emeryturę. Mam zamiar rozwiązać działalność swojego gangu. Po prostu Black Shawl już nie będzie. Przejdzie do historii.
- I co ja mam do tego? - spytałem poirytowany.
- To, że pomożesz mi w tej najważniejszej akcji.
- Przejdź do rzeczy, bo nadal nie powiedziałeś o co chodzi...
- Otóż jak dobrze wiesz od zawsze jesteśmy w konflikcie z gangiem Red Monsters. Zresztą to nasi najwięksi wrogowie, nie odpuszczają nam tak samo jak my im. Ostatnią "bitwę" wygrali oni. A ja pragnę zemsty. Christopher pożałuje wszystkiego co dotychczas zrobił na niekorzyść naszego gangu.
- Co zamierzasz zrobić?
- Długo myślałem nad tym, czym mogę go zranić najbardziej, uderzyć w czuły punkt. Tak, że jego życie straci sens. I po długich namysłach w końcu doszedłem do wniosku, że zabiorę mu coś, co kocha. Słyszałem, że on ma córkę. Podobno z nim mieszka, czy tam co najmniej go odwiedza. Ma 17 lat i w tym roku rozpoczęła naukę w szkole w Richmond. Nie wiem nic więcej, nie wiem nawet jak wygląda. Twoim zadaniem jest ją jakoś wytropić. Obecnie wiemy gdzie znajduje się jego willa. Najpierw będziesz mógł poszukać tam, a gdy to nie przyniesie efektów, to będziesz musiał poradzić sobie inaczej.
- Chyba nie zdajesz sobie sprawy z tego, ile siedemnastolatek w tym roku tam dołączyło. Przecież to duża szkoła.
- Nie marudź. Po prostu to zrobisz, bo inaczej twoja blond kicia będzie do śmierci pamięta kto ją tak urządził i dlaczego. A chyba kojarzysz swoich brutalnych przyjaciół.
- To nie są i nie byli moi przyjaciele - splunąłem mu w twarz.
- Przegiąłeś... Normalnie dostałbyś kulką w łeb, ale jesteś mi potrzebny, więc nie mogę tego zrobić - wytarł twarz - A będąc w temacie przyjaciół, to twoi aktualni mi się też przydadzą. Pomogą ci. W końcu kiedyś też należeli do naszej elity - zaśmiał się demonicznie.
- Nie zgodziłem się jeszcz...
- Blondi. Pamiętaj - przerwał mi. - Lubisz ją? Kochasz? To porwiesz tą gówniarę od Chrisa, a gdy już to zrobisz dostaniesz resztę wskazówek.
- Jesteś gnidą. Potworem.
- Już to mówiłeś. Napijesz się ze mną brandy?
- Nie mogę. Prowadzę.
- Nie obchodzi mnie to. Masz pić. Bo inaczej dni twojej dziewczyny są policzone.
- Jesteś psycholem Louis, a niech cię... - wypiłem pół szklanki na raz. - Zadowolony?
- Tak. Ale chyba nie zamierzasz jechać teraz autem. Tyle policji kręci się o tej porze... A na swój mega zajebisty koncert i tak już nie zdążysz.
- Jadę. Nic mi po tym nie będzie. Nie mam zamiaru tu zostać - rzuciłem i wyszedłem.
Spojrzałem na telefon. Kilka nieodebranych połączeń od każdego z chłopaków. I sms. Od Margaret:
"Wystawiłeś mnie. Mogłeś chociaż napisać, że odwołaliście. Miło wiesz. Cholernie miło z twojej strony. Cześć."
Jeszcze tego brakowało... Ale co ja mam jej powiedzieć?! Chłopaki wiedzą, to uwierzą. A jej?! Jak to wytłumaczyć... Przepraszam, ale szef z gangu, do którego kiedyś należałem zadzwonił i musiałem tam jechać, bo ostatnia akcja, bo szantaż, bo inaczej może ci się coś stać?! Przecież ona mi w to nigdy nie uwierzy... Jadę do domu. Muszę się z tym przespać.
*Margaret's P.O.V*
- Wszyscy faceci są tacy sami - załamana siedziałam na krawężniku. - Czy ja nigdy nie spotkam w życiu jakiegoś normalnego?
- Odpisał coś chociaż? - zapytała Rose i usiadła obok.
- Coś ty. Mi? Po co. Po co miałby marnować swój jakże cenny czas na mnie?! Ja jestem, a raczej byłam chwilową zabawą na brak towarzystwa. Pewnie znalazł inną czy coś.
- Daj sobie z nim spokój, nikt nie ma prawa cię ranić.
- A jednak ranią. Jeszcze nigdy nie było tak, że się nie zawiodłam.
- Ta dziewczyna cię ostrzegała. Może miała rację.
- W dupie mam to, co powiedziała jakaś obca laska. Może była zazdrosna? A może po prostu to była prawda, ale się zmienił? Jakoś nie mam w zwyczaju wierzyć w to, w co wierzyć nie chcę, tylko niestety później kończę tak jak teraz. Na krawężniku z rozmazanym tuszem. Pierdol się Ashton... - schowałam twarz w dłoniach. - Zostaw mnie samą na chwilę...
- OK, jakby co to wrócę za 10 minut. Gdybyś mnie potrzebowała szybciej to dzwoń - powiedziała i weszła w ciemną uliczkę prowadzącą na rynek.
Znów zostałam z tym wszystkim sama. Zresztą sama tego chciałam. Szczerze mówiąc, to wcale się nie dziwiłam, że siedziałam tutaj w tym momencie. Nic nowego, że ktoś zawiódł. Mogło być pięknie, on nawet nie wie...
- Jestem. Chodźmy do mnie. Zmarzniesz mi tutaj jak będziesz tak siedzieć i płakać. Daj spokój. - wyciągnęła dłoń w moją stronę. Chwyciłam ją i wstałam.
- Dobrze, że ostatecznie przyszłaś tu ze mną, bo inaczej nie wiem co by było.
- To nie zmienia faktu, że jak go kiedyś spotkam, to skopię mu dupę za to co dziś odstawił.
- Chodźmy już. Zimno mi... - ruszyłam w stronę rowerów.
- Jeszcze tylko wskoczymy do monopolowego, bo przyda ci się coś na rozluźnienie dzisiaj.
- Ok, wszystko mi jedno - zawróciłam i poszłyśmy.
Pod sklepem jak zwykle stało dużo ludzi, ale to był jedyny sklep w mieście, w którym sprzedają alkohol nawet nieletnim. Z racji mojego nastroju nic nie było lepsze niż tylko zimne piwo prosto z lodówki, zwłaszcza w tak upalny dzień i mimo to, że było mi wciąż zimno. Ale to nie był zwykły chłód. To był chłód płynący z wnętrza.
- Mam towar, więc możemy spadać do domu - rzekła Rose zadowolona.
Po drodze do rowerów zdążyła mnie już rozśmieszyć kilka razy, ale po tym, co zobaczyłam gdy doszłyśmy na miejsce wcale nie było mi do śmiechu.
- Czy to są jakieś żarty? Cholera jasna. Mam dość. Niech dzisiejszy dzień będzie tylko złym snem, z którego chcę się jak najszybciej obudzić.
- Co się stało?! - zapytała zdziwiona Rose.
- Spójrz sobie tam... - wskazałam dłonią...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz